„Trendy rodzą się na dole, na górze powstają mrzonki” to jedna z kluczowych tez, jaką sformułował amerykański synoptyk społeczny John Naisbitt pracownik Białego Domu, potem wykładowca najlepszych uniwersytetów na świecie i doradca czołowych amerykańskich przedsiębiorstw. Ta zdawałoby się przewrotna diagnoza jest wynikiem badań nad trendami zmian, które będą w przyszłości kształtować nasz sposób życia, nasze potrzeby, nasz świat. Czy powstają one na poziomie dokumentów rządowych, strategii branżowych, czy raczej na poziomie aktywności lokalnej? Doświadczenie mówiło Naisbittowi, że szczebel rządowy rzadko wytycza nowe kierunki, raczej modyfikuje to, co było dotąd, czyli, nie obrażając nikogo, poprawia starą bidę. Na tym poziomie więc nie ma czego szukać. Ale z badań wynikało, że trendy powstają tam, gdzie rodzą się problemy, czyli „na dole”, wśród zwykłych ludzi, w małych społecznościach.
Naisbitt założył firmę, która śledziła rodzące się trendy zmian na podstawie analizy treści tysięcy artykułów z lokalnej amerykańskiej prasy. Zarobił na tym miliony. Jak ciepłe bułeczki kupowały jego prognozy amerykańskie przedsiębiorstwa. Po prostu dlatego, że chciały znać przyszłość, a prognozy Nasbitta były trafne.
„Trendy są oddolne, mrzonki odgórne” – ta teza pasuje jak ulał do dziedziny, która w Polsce nazywa się ochroną przeciwpowodziową. Większość koncepcji tworzonych w tym obszarze przez administrację rządową to mrzonki – nie realizowalny świat, nie dość, że skupiający się bez reszty na hydrotechnice, czyli wycinku całości, to powielający w dodatku błędy, których większość krajów, mających jakie takie zaplecze intelektualne, już dawno się nie robi. Ta wizja skupia się na wielkich obiektach – zbiornikach retencyjnych, które kosztują miliardy, na co żaden rząd przy zdrowych zmysłach w najbliższych latach nie znajdzie środków lub na oszalałym przekopywaniu i regulowaniu wszystkich rzek pod pretekstem, że to chroni przed powodzią, co jest kompletną bzdurą, a wmawianie tego ludziom świadczy albo o braku kompetencji, albo o o zwykłej nieuczciwości.
Nikogo natomiast nie interesują doświadczenia, z których można się czegoś nauczyć. Wystarczy powiedzieć, że większość terenów zalanych w czasie ostatnich powodzi była chroniona wałami, że w 1997 roku uszkodzeniu uległo 670 km wałów, zaś w 2010 ponad 1300. Pokazuje to zawodność urządzeń technicznych w czasie dużych powodzi. I rodzi pytanie, jak pomóc ludziom na obwałowanych terenach, by w czasie takich katastrof nie byli zaskoczeni. Podwyższając wały?
Nikogo też nie interesują przyczyny, które spowodowały, że jakieś domy, a nawet miejscowości zostały zalane. Natomiast w przygotowywanych planach notorycznie pojawiają się piramidalne głupstwa. Znam gminę, dla której po powodzi zaprojektowano wał wzdłuż głównej rzeki, mimo, że większość strat na tym obszarze powstawała wzdłuż dopływów. Bo nikt nie zrobił badań skąd się straty wzięły. Znam też miejscowość, w której za duże pieniądze pieczołowicie remontowano wały, pozostawiając kilkudziesięciometrową wyrwę w samym centrum. Tylko dlatego, że tego odcinka wałów nie było w rejestrze, a decydenci w teren nie jeżdżą. Takich miejsc jest w Polsce sporo.
Nie śledzi się również, jak samodzielnie przygotowują się ci, którzy są często zalewani przez wodę. Co robią dobrze, a co źle i czy dobrych doświadczeń nie można by rozpowszechnić w innych miejscach.
Wszystko to potwierdza tezę Naisbitta – odgórne plany o lata świetlne mijają się z rzeczywistymi problemami. Dlaczego? Brutalnie mówiąc dlatego, że opierają się na takiej samej niekompetencji, jaką wykazała się kiedyś królowa Francji Maria Antonina. Zaniepokojona hałasami za oknem pałacu zapytała „Dlaczego oni tak krzyczą?. Krzyczą, że nie mają chleba – odpowiedział dworzanin. „To dlaczego nie jedzą ciastek?” – zdumiała się królowa. Historia nie przekazuje, co o królowej pomyślał dworzanin, ale pewnie to samo, co myślą o polskiej administracji ludzie notorycznie zalewani przez powodzie.
Narzekanie na administrację jest niezbywalnym prawem każdego z nas. Ale, jeśli wiemy, co działa źle, a w dodatku domyślamy się jak być powinno, to jako miłośnicy społeczeństwa obywatelskiego mamy obowiązek spróbować zapełnić tę lukę. Ten brak informacji. Ten brak krytycznej analizy. Ten brak zdrowego rozsądku. Jeśli administracja tego nie robi, bo nie umie, albo co gorsza nie chce, to trzeba jej pomóc. Ponieważ zajmuję się powodzią od ….dziestu lat, podobnie długo współpracuję z samorządami, organizacjami pozarządowymi, zagrożonymi ludźmi i mam do czynienia, tak z absurdami, jak i sprytnymi rozwiązaniami. Chciałbym o nich pisać.
Nie zamierzam tego robić samemu – mam nadzieję, że uda się zaprosić do współpracy kilku kolegów i znajomych, którzy na wielu sprawach znają się lepiej niż ja i mogą wnieść do opisywanych zdarzeń coś interesującego.
W skrytości ducha liczę też na to, że dostaniemy coś w zamian – myślę o opisach innych przykładów i doświadczeń, czy też dyskusyjnych komentarzach.
Brzmi to naiwnie? Może i tak. Ale mam nadzieję, że jeśli będziemy trzymać się mądrej sentencji „dobrze, gdy serce jest naiwne, a rozum nie” coś z tego wyjdzie dobrego.
Roman Konieczny