Mapa to świat delikatnie zwinięty w rulon. Ma tę magiczną cechę, że jak go rozprostować, zapalić lampkę i usiąść wygodnie, to można się teleportować w mgnieniu oka dokądkolwiek. W jeden wieczór można rozmawiać z czyścicielem uszu na trawniku w Delhi, bawić się smugami zapachów krążąc wokół sprzedawcy ziół na targu we Francji, przyglądać się wiotkiej Niemce pałaszującej wielką golonkę w niecały kwadrans, a potem usiąść gdziekolwiek w kawiarni i przekomarzać się z myślami przechodzących w pobliżu osób. Nikt tej magii zawartej w mapach nie wyraził lepiej niż Judith Schalansky swoją książką „Atlas wysp odległych”. Opisuje w niej 50 wysp z wszystkich oceanów. Skrótowo, niespiesznie, jakby zakochana w każdej. Wysp, które trudno znaleźć, bo w atlasach nie są większe od kropek, ale działy się tam rzeczy ciekawe, dziwne, czasem straszne lub przynajmniej tajemnicze. Wysp, na których nigdy nie była. Między jej oszczędnymi słowami, rysunkami wysp i kartami tej książki jest miłość do otwartego świata, tej nieogarnionej przestrzeni, w której wszystko jest możliwe.

Judith wychowała się we wschodnich Niemczech, gdzie o wyjazdach mogła tylko marzyć ślęcząc wieczorami nad pełnym map atlasem, który dostała od ojca.
Jednak mapy z rzadka są podnietą do marzeń – to tylko ich wartość dodana. Dla zwykłego śmiertelnika mapa to źródło praktycznych informacji: jak dojechać do celu, co będzie po drodze i jak to daleko. Ich produkcją rządzą potrzeby odbiorców – reguła równie prosta jak podstawa mechaniki płynów, która mówi, że woda zawsze płynie w dół. Te mapy są produkowane dla tych, co ich potrzebują.
Ale między tym obszarem racjonalności i światem magii jest ziemia niczyja, gdzie znaleźć można mapy nie całkiem użyteczne, nie do końca potrzebne lub zupełnie bez sensu. Jest tu na przykład mapa świata z pokolorowanymi krajami, które mają tylko jednego sąsiada, albo mapa stref czasowych w Arktyce, choć nikt tam nie mieszka. Absolutnym hitem jest moim zdaniem mapa USA, na której hrabstwa zostały zakolorowane według liczby popełnianych tam Siedmiu Grzechów Głównych. Boskie – prawda? Ktoś te mapy zrobił. Po co? Z pewnością nie dlatego,
że były potrzebne. Liczył się pomysł i… radość z efektu.

Właśnie w tym między-świecie, można się natknąć na hałdę ponad czterdziestu tysięcy arkuszy polskich map zagrożenia i ryzyka powodziowego wyprodukowanych kilka lat temu, których użyteczność, jakość wykonania i skuteczność komunikacyjna jest co najmniej wątpliwa. Znalazły się tutaj nie dlatego, że nie ma na nich ciekawych informacji, ale dlatego, że decydenci – nazwijmy ich ojcami założycielami ze względu na skalę przedsięwzięcia – nie włożyli odpowiedniego wysiłku, by precyzyjnie zdefiniować, co chcą przez mapy opowiedzieć, komu i w jakim celu. W efekcie większa cześć tego zasobu jest skażona genetycznymi wadami i nie bardzo wiadomo do czego ma służyć. Czytaj dalej O mapach, które nie wiedzą, że są bezuzyteczne