PRZEPRASZAM CIĘ WINETOU… czyli czego Wody Polskie nie mają, a mieć powinny

Sformułowanie Kadena Bandrowskiego „Radość z odzyskanego śmietnika” ma więcej niż sto lat, a jak ulał pasuje do obecnej sytuacji. Kaden w powieści Generał Barcz opisał nim emocje Polaków po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku. Tak wtedy, jak i dziś (oczywiście toute proportion gardée – jak mawiała ciotka mojego przyjaciela), jest podobnie: cieszymy się, że w połowie października koszmary przeszłości przegrały. Problem w tym, że z szafy z upiorami nie wszystko wypadło. Jednak pozytywną konsekwencją tych dużych emocji jest potrzeba, by coś zrobić, włączyć się w jakieś działania: naprawić zepsute, odtworzyć zmarnowane, czy zbudować lepsze niż kiedykolwiek było. I nie ma znaczenia, czy to coś zdewastowała obecna władza, czy spiepszyliśmy to kiedyś sami.

Dotyczy to oczywiście wielu dziedzin, ale ze względu na zawodowe zainteresowania męczy mnie pytanie, co trzeba zmienić w gospodarce wodnej. Pomijając  wymagania znane i oczywiste, jak konieczność oddzielenia sfery zarządzania majątkiem skarbu państwa od planowania, przesunięcia instytucji do sfery ochrony środowiska, czy odejścia od zarządzania poprzez spec ustawy.

Woda, zasoby, gospodarka – co powinno się zmienić?

Kluczową sprawą jest według mnie zmiana systemu zarządzania. To, że obecny system służy głównie do realizacji politycznych ambicyjek władzy to wiemy. Najpaskudniejsze jego cechy unaoczniła katastrofa na Odrze, kabaretowe reakcje odpowiedzialnych instytucji oraz absurdalne działania naprawcze, jakie w specustawie odrzańskiej zaproponowano. Jakie cechy powinien mieć system zarzadzania, by podobne sytuacje nie były możliwe.

Warto na wstępie sobie uświadomić, że cele i zadania gospodarki wodnej zmieniały się istotnie w ciągu ostatnich lat. Choćby dlatego, że woda w świadomości społecznej i przepisach przestaje być powoli traktowana, jako „zasób”, z którym można robić co się chce. Ramowa Dyrektyw Wodna Unii Europejskiej sprzed 20 lat mówi o tym tak: „Woda nie jest produktem handlowym, takim jak każdy inny, ale raczej dziedziczonym dobrem, które musi być chronione, bronione i traktowane jako wartość sama w sobie”. Zaczynamy patrzeć na rzeki, jeziora i morza inaczej niż dotąd – dostrzegamy ich specyfikę i potrzeby. I powoli dociera do nas, że w naturalnej postaci te elementy natury dają nam więcej korzyści i stwarzają mniejsze zagrożenia.

Kluczowe są cztery elementy: niezależność od polityków i grup interesów, zaufanie do instytucji gwarantujące zgodne z prawem działania wszystkich aktorów, podstawowe standardy planistyczne gwarantujące, że plany są realizowalne i skuteczne, oraz potencjał analityczny instytucji pozwalający im na reagowanie na problemy i nowe wyzwania. Symbolizują one cztery niezbędne cechy instytucji, które będą się zajmować gospodarką wodną, czy może raczej zasobami wodnymi. Z pewnym uproszczeniem oczywiście.

W szkole opowiadaliśmy sobie anegdotkę o nauczycielce, która zorganizowała lekcję o postawach godnych naśladowania. Do dyskusji zgłosił się Jasiu: „Proszę Pani – ja bym wpisał na pierwszym miejscu papieża”. A siadając, pochwalony przez nauczycielkę, szepnął: „Przepraszam Cię Winetou, ale bizness is business”. Bardzo często, kiedy słucham pracowników KZGW przekonujących publicznie, jak ogromną rolę odegra stopień Siarzewo na Wiśle w ochronie przed powodzią i suszą, to słyszę, jak pospiesznie szepczą do siebie „Przepraszam Cię Winetou…”. System, który skłania pracowników do takich postaw jest nie do zaakceptowania.Rozwiązanie tego problemu organizacyjnie jest proste – zarząd instytucji nie może być zależny od urzędników państwowych i polityków. Rząd ma tych ludzi zatrudniać, ale to nie urzędnicy mają decydować,  kto będzie zatrudniony i to nie urzędnicy mają orzekać o ich zwalnianiu.

Przez wiele lat po utworzeniu regionalnych zarządów gospodarki wodnej dyrektorów wyłaniano w konkursach – zlikwidowano ten zwyczaj kilka lat temu. Taki sposób naboru jest z sukcesem stosowany w wielu krajach, np. w Anglii do wyboru członków zarządu angielskiej Agencji Środowiskowej (Environmental Agency). W listopadzie w ten sposób uzupełniono w agencji trzy wakaty.

Można to załatwić inaczej. Gdybyśmy chcieli dać szefom instytucji większą niezależność od administracji, i jednocześnie zwiększyć ich wrażliwość na potrzeby użytkowników można przyjąć zasadę, że wybiera ich ciało kolegialne (doradcze lub decyzyjne), w którego skład wchodzą przedstawiciele użytkowników wód. Minister byłby pracodawcą tak wybranego prezesa KZGW, ale nie mógłby go odwołać bez zgody tego gremium. Dyrektorów regionalnych zarządów gospodarki wodnej w podobnym trybie mogłyby proponować regionalne rady gospodarki wodnej.

Wachlarz rozwiązań jest jeszcze szerszy. Gdybyśmy uznali, że szef instytucji powinien mieć szczególną niezależność, bo do jego zadań należało będzie uzgadnianie działań między resortami, to można za wzór przyjąć metodę stosowaną w USA do wyboru szefa EPA – krajowej Agencji Ochrony Środowiska. To prezydent USA nominuje szefa agencji, ale zatwierdza kongres. Obecny szef agencji został wybrany w 2021 roku ilością głosów 66 do 34. W Polsce w taki sposób wybierani są szefowie agencji, o szczególnym znaczeniu dla kraju: Naczelnej Izby Kontroli, Rzecznik Praw Obywatelskich, Rzecznik Praw Dziecka. Można mieć wątpliwości, czy w przypadku gospodarki wodnej to nie jest przesada, ale nie wszyscy tak myślą. We Francji szefów agencji wodnych powołuje prezydent Republiki.

Jak widać –  jest w czym wybierać.

W popularnym serialu Ranczo jest scena, w której jedna z bohaterek serialu wybiera bank. Opowiada przyjaciółce: Wiesz, wybrałam bank, którego prezes podobny jest do stryjka. Stryj dużo pije, ale to prze-uczciwy człowiek. Mówiąc krótko – skołowana ofertami, z których nie wynika, czy są sprawiedliwe, uczciwe, a instytucja rzetelna postanawia postawić na znajomą twarz. Wydaje się to irracjonalne, ale działa. Wielokrotnie słyszałem od wójtów historie o tym, że miesiącami nie mieli zgody gospodarzy, by przez ich działki przeprowadzić kanalizację lub wodociąg. Ale wystarczyło do nich pójść, wypić kawę, pogadać, opowiedzieć o co chodzi, by załatwić sprawę od ręki. Mimo, że wcześniej wysłano 10 pism w tej sprawie i nic to nie dało. Bo wierzymy, że w bezpośrednim kontakcie łatwo wyczuć, czy intencje są szczere, sprawiedliwe, a inwestycja skuteczna.

Zaufanie, że regulacje prawne, zasady korzystania z wód i plany odpowiadają na rzeczywiste potrzeby, że są sprawiedliwe, że nie ma grup uprzywilejowanych, a jak są, że ma to głęboki społeczny sens jest kluczowe. Bo interesy użytkowników wód często bywają sprzeczne. A zaufania nie bierze się znikąd. To proces, o który instytucja musi dbać.

Od dawna wiadomo, że najlepszym rozwiązaniem w tej dziedzinie jest włączenie zainteresowanych stron do tworzenia planów, reguł, czy zasad – czyli partycypacyjny system planowania. I taki pomysł przyświecał na początku lat dziewięćdziesiątych twórcom systemu zarządzania gospodarką wodną w Polsce, kiedy powołano regionalne zarządy gospodarki wodnej. Wzorcem był system francuski, gdzie w każdym dorzeczu działa „parlament wodny” – wypracowujący polityki i plany oraz „rząd” – agencja wodna – wdrażająca te plany w życie. Parlamenty wodne mają we Francji sztywny parytet uczestników: 40% to przedstawiciele władzy samorządowej (gmin, departamentów, regionów a nawet reprezentanci parlamentu krajowego), 40% to przedstawiciele użytkowników wód, w tym organizacji pozarządowych, a 20% do przedstawiciele władzy wykonawczej. Godziny dyskusji nad planowanymi działaniami, możliwościami i ograniczeniami poszczególnych środowisk powodują, że finalne plany są realne i możliwe do szybkiego wdrożenia. A poza tym ułatwia to przepływ informacji między różnymi środowiskami.

W Polsce wdrożenie podobnego systemu spaliło na panewce. Mimo wysiłków i kosztów ponoszonych przez stronę francuską oraz bardzo otwartego  kierownictwa ówczesnego resortu środowiska. Pomysł „nie chwycił”, bo przerastał naszą wiedzę, doświadczenie i wyobraźnię w zakresie zarządzania. Delegowanie władzy ciałom kolegialnym, w dodatku regionalnym, dystrybucja środków w oparciu o decyzje tzw „niefachowców” nie mieściła się w głowach. W ogóle planowanie partycypacyjne wydawało się jakąś absurdalną mrzonką. Pamiętam spotkanie na Politechnice Warszawskiej, na początku tego wieku, na temat udziału społecznego przy wdrażaniu Ramowej Dyrektywy Wodnej UE ze specjalistami z Unii. Było nas tam chyba z 200 osób, słuchaliśmy prezentacji, potem były nieliczne pytania… a w dyskusji wstał przedstawiciel jednej z instytucji wodnych i powiedział: „Chciałbym powiedzieć naszym kolegom z Europy, że dla nas ważne są pieniądze. Jak będziemy mieli odpowiedni budżet, to nie trzeba żadnego udziału społecznego, by coś dobrego zrobić.”

No i powstały regionalne zarządy gospodarki wodnej, powołano przy nich rady dorzeczy – nie dano im jednak żadnych kompetencji – poza doradczymi. Ale i to w 2017 roku uznano za zbędne, więc te „regionalne kółka dyskusyjne” zostały zlikwidowane. Od tego momentu już nikt nie wtrącał się politykom do procesu decyzyjnego.   

Trudno w tej chwili mówić o detalach przyszłych rozwiązań, ale z pewnością należałoby przewidzieć, na wzór francuski,  istnienie w Polsce przy regionalnych zarządach rad dorzeczy z mocnymi kompetencjami w zakresie planowania. Wystarczyłoby, by podmiot sporządzający plany był zobowiązany zyskać ich akceptację w zakresie: diagnozy problemów, celów planów, katalogu potencjalnych działań, metody wyboru i zestawu końcowych rozwiązań.

Czy to wystarcza do zbudowania porządnego zaufania do instytucji? Oczywiście, że nie! Inne kluczowe działania to: transparentność działania instytucji, otwarty dostęp do danych pomiarowych oraz do informacji o decyzjach administracyjnych.  

DZIAŁANIA PROPONOWANE W PLANACH MUSZĄ BYĆ REALIZOWALNE.
Celnie scharakteryzował sytuację w tym zakresie jeden z uczestników spotkania w Global Water Partnership Polska, gdzie wiele lat temu dyskutowaliśmy o uwagach Komisji Europejskiej do naszych pierwszych planów gospodarowania wodami, które sugerowały delikatnie, że nie zrozumieliśmy idei dyrektywy: „Opinie Komisji Europejskiej wynikają z niezrozumienia czym są takie plany w Polsce. W odróżnieniu od innych krajów nie opracowujemy planów, by je realizować. To są listy naszych marzeń.” Od tych kilkunastu lat nic się do dziś nie zmieniło – wystarczy dodać, że pierwszy plan gospodarowania wodą, który miał być zrealizowany w roku 2016 został jak dotąd wykonany w 12%. Głównie dlatego, że do planów w Polsce można włożyć dowolne działania: możliwe do zrealizowania obok niewykonalnych, skuteczne obok bezsensownych, ekonomicznie uzasadnione obok nieefektywnych. Dosłownie wszystko.

W normalnym świecie proponowane rozwiązania muszą spełniać określone warunki: powinny mieć dokładnie sprecyzowany powód działania, określony koszt i jednostkę odpowiedzialną za realizację, powinny mieć wymagane prawem zezwolenia, oraz określone źródło finansowania i realny termin realizacji. Wszystko po to, byśmy mieli pewność, że są możliwe do realizacji w określonym czasie. Wydawałoby się… niewiele. A jednak, nawet kiedy podobne zasady są wpisane w metodyki sporządzania planów – nikt ich nie przestrzega. Drobny przykład – w  planie ograniczania ryzyka powodziowego dla Wisły ponad 30 działań ma w rubryce „koszty” wpisane „nie dotyczy”. Inne cztery działania, a są to stopnie żeglugowe na Wiśle w miejscowościach Chełmno, Gniew, Solec  Kujawski i Grudziądz, maja w rubryce „koszty” wpisaną uwagę „w opracowaniu”. To kuriozalne, bo na podstawie innych dokumentów można szacować, że ich koszt osiągnie połowę kosztów całego planu. I nikomu to nie przeszkadza.

Podsumowując konieczne jest opracowanie zasad selekcji działań do planów oraz przepisy mówiące, że ich stosowanie jest obowiązkowe.

KORZYŚCI Z PLANOWANYCH DZIAŁAŃ MUSZĄ BYĆ WIĘKSZE NIŻ ICH KOSZTY. Szokujące, że w środku Europy, przy wydawaniu publicznych pieniędzy, nie obowiązują w gospodarce wodnej reguły efektywności ekonomicznej. To znaczy tyle, że można wydać miliardy złotych na działania, o których z góry wiemy, że korzyści z ich wdrożenia będą znacznie mniejsze, a czasem marginalne. Kilka przykładów.

Straty powodziowe w zlewni Wisłoki wynoszą dla powodzi stuletniej 740 mln złotych. W planie zarządzania ryzykiem powodziowym przewidziano dla Wisłoki 79 działań ograniczających ryzyko za 1 miliard 680 mln złotych. Nie zredukują one więcej niż 20% strat w tej zlewni, co znaczy, że koszty są minimum dziesięć razy większe niż korzyści.

W 2019 roku opracowano koncepcję ochrony Kotliny Kłodzkiej przez skutkami powodzi. Jej realizacja miała prowadzić do redukcji strat dla powodzi stuletniej o około 350 mln złotych. Ale wyliczony w projekcie koszt wszystkich przedsięwzięć jest 5 razy większy (znacznie ponad 1,5 miliarda złotych).

Dwa lata temu opracowano koncepcję zbiornika powodziowo retencyjnego na potoku Słomka (dopływ Dunajca). Inwestycja za ponad 100 milionów złotych ma przynieść w przyszłości korzyści rzędu 5 milionów złotych.

W wielu krajach świata takie sytuacje są niedopuszczalne – stosuje się prostą metodę odsiewania nieopłacalnych inwestycji. To analiza kosztów – korzyści. Jak sama nazwa wskazuje porównuje się w niej niezbędne nakłady z korzyściami i realizuje zadanie wtedy, kiedy korzyści są wyższe od kosztów.

Wprowadzenie tej zasady do planowania, jako kryterium obowiązkowego, utrudni wyrzucanie publicznych pieniędzy w błoto. A nie są to błahe kwoty. Środki na realizację dwóch obiektów występujących we wszystkich praktycznie planach, czyli żeglugowych stopni Siarzewo i Lubiąż są większe niż na gospodarkę wodną wydają rocznie wszystkie agencje wodne Francji. I większe niż roczne wydatki angielskiej Environmental Agency. A przecież to tylko drobny fragment ambitnych planów naszych polityków.

Zabrzmi to jak żart, ale praca dla gospodarki wodnej w Polsce jest gorsza niż praca sapera. Nie ryzykuje się życia, ale z pewnością dobre zawodowe imię. Saper ma procedury działania, wie co ma robić, a czego nie ruszać. W gospodarce wodnej w Polsce nie obowiązują żadne reguły. Wszystkie prace koncepcyjne i planistyczne są zlecane na zewnątrz Wód Polskich – czyli saperom do wynajęcia. Wymaga się od nich, by udowodnili, że pracują z nimi najlepsi z najlepszych. A potem z tego potencjału nie korzystają i narzucają swoje rozwiązania. A „saperzy” firmują ten badziew. Dlaczego tak się dzieje?

Główną przyczyną jest oczywiście wspomniane upolitycznienie. Ale jego konsekwencje są daleko poważniejsze – rosnąca niesamodzielność instytucji. Jeśli główną propozycją PGW WP jest lista działań politycznych (stopnie żeglugowe na Odrze i Wiśle, duże zbiorniki retencyjne, regulacje itd.) to niepotrzebna staje się umiejętność analizowania rzeczywistości, przewidywania przyszłych kryzysów i konfliktów oraz znajdowania skutecznych rozwiązań. Bo to zbędny wysiłek. Problem w tym, że bez takich umiejętności instytucja staje się bezradna, jak dziecko, a w efekcie nieskuteczna i podatna na wpływy. Od dawna sytuacja zmierza w tym kierunku. Cóż więc dla instytucji gospodarki wodnej jest niezbędne?

Wiedza o tym co się dzieje, czyli jaki jest obecny stan, co działa dobrze, co trzeba poprawić. Taką wiedzę dają dane i informacje, z zakresu hydrologii wód, ich jakości, informacje o obiektach gospodarowania wodą i ich stanie, dane i informacje o  tzw. presjach, czyli w uproszczeniu poborach i zrzutach ścieków itp. Itd. By planować przeprowadzenie zmian w przyszłości, trzeba przede wszystkim wiedzieć – jak jest dzisiaj! Czy Wody Polskie dysponują potrzebnymi informacjami i w jakim zakresie? Dwa przykłady poniżej.

Informacje o obiektach gospodarki wodnej. W bazach danych informacje o obiektach są zdumiewająco niepełne. Wg bazy PGW WP (2019 rok) w Polsce istnieje ponad 45740 różnych obiektów piętrzących (barier) na rzekach. Pomijając drobiazgi, prawie 55% obiektów (25007) nie ma informacji o wysokości, długości, czy konstrukcji. Ponadto, 62% (28364) nie ma informacji, czy obiekt jest wyposażony w przepławkę dla ryb, a jedna trzecia (14509) nie ma nawet informacji do czego ten obiekt służy. Ciekawe jak w tej sytuacji wygląda dbałość o majątek Skarbu Państwa, kiedy nie wiadomo o co trzeba dbać. Interesujące jest również, jak się bez informacji o obiektach i ich zadaniach podjąć decyzje o priorytetach w zakresie likwidacji niepotrzebnych barier lub budowę przepławek dla ryb.

Informacje o zrzutach ścieków. Wody Polskie są odpowiedzialne za wydawanie pozwoleń wodnoprawnych na korzystanie z wód, w tym zrzuty ścieków. By je wydać trzeba wiedzieć, czy jest wystarczająca ilość wody, albo czy kolejny zrzut ścieków nie zabije w niej życia. Trzeba mieć na podorędziu wszystkie wydane dotąd pozwolenia i umieć robić bilanse wody lub ładunków zanieczyszczeń. Pomijając fakt, że wg mnie nikt takich bilansów nie prowadzi to powstaje pytanie, czy PGW WP maja takie dane. Weźmy za przykład zrzuty wód zasolonych z kopalń, czyli to, co wywołało katastrofę na Odrze rok temu (1000 ton ryb straciło życie). W bazie jest zarejestrowanych 190 punktów zrzutu wód kopalnianych w Polsce (w dorzeczu Odry 107), ale niemal połowa (93), albo nie miała ważnych pozwoleń lub w bazie nie było o ich ważności żadnych informacji. W dodatku, dane o zrzutach są w większości wypadków niepełne. Dla całej Polski tylko jedna trzecia (60 ze 190 punktów) ma dane o objętości zrzucanych ścieków. Tylko jedna dziesiąta (21) ma dane o wielkości zrzucanych ładunków zanieczyszczeń. Tylko jedna dwudziesta (9) ma dane o stężeniach zanieczyszczeń w zrzucanych ściekach.

Takie braki informacji występują w każdym praktycznie zakresie. Pytanie, na jakiej podstawie wykonywane są plany gospodarowania wodami pozostawiam otwarte.

Innym niezbędnym elementem potencjału instytucji takiej, jak Wody Polskie jest zdolności do rozpoznania problemów i wyzwań wymagających jakiegoś działania – reakcji. Tu niezbędne jest posiadanie instrumentów oceny obecnego stanu i umiejętności korzystania z nich. Poza różnego rodzaju modelami, narzędziami statystycznymi, czy narzędziami do analiz przestrzennych, to z całą pewnością jest też wiedza na temat wartości progowych (dopuszczalnych), konsekwencji określonego stanu środowiska itd.

Czy Wody Polskie maja potencjał do tego rodzaju analiz? Moim zdaniem ten potencjał jest jeszcze mniejszy niż dostęp do danych i informacji o środowisku. Znowu dwa przykłady.

Przykład 1 – Wody Polskie są odpowiedzialne za stan ekologiczny wód. Narzędziem do jego poprawy jest plan gospodarowania wodami wymagany przez Ramową Dyrektywę Wodną. Ale już po sporządzeniu pierwszego planu gospodarowania wodami, w 2008 roku Komisja Europejska dawała do zrozumienia, że plany są przez Polskę zrobione niezgodnie z Dyrektywą i że chętnie nam pomoże. Uznaliśmy, że damy radę sami – ale skutki były odwrotne od oczekiwanych. W 2014, po następnej edycji planów Komisja Europejska złożyła skargę do Unijnego Trybunału Sprawiedliwości za niepełne i nieprawidłowe wdrażanie przez Polskę tej dyrektywy. Trybunał uznał w 2016 te zarzuty za zasadne, ale w Polsce nikt się tym nie przejął, co pokazał raport GIOŚ z 2021 roku – stan ekologiczny wód nie tylko się nie poprawił, ale wręcz się pogorszył. Ponad 90% jednolitych części wód powierzchniowych jest w złym stanie (Raport GIOŚ za 2021). Jakby było mało w 2022 roku tenże trybunał zaskarżył Polskę do TSUE za nieprzestrzeganie innej dyrektywy – ściekowej. Bo ponad 1000 miejscowości w Polsce zrzuca swoje nieoczyszczone ścieki wprost do rzek, a prawie połowa z nich robił to na obszarach wrażliwych. Bagatelizowanie przez PGW Wody Polskie jakości środowiska wodnego jest ewidentne i widać to po strukturze tej instytucji. Nie ma w niej działu o nazwie wskazującej, że zajmuje się stanem środowiska wodnego. Jest wszystko inne: specjalny pion powodzi i suszy, wydział energetyki (wodnej), wydział zbierania opłat, wydział do spraw obwodów rybackich, ale zespołu od jakości środowiska nie ma. I widać tego skutki.

Przykład drugi –  zarządzanie ryzykiem powodziowym. Zdawać by się mogło, że w tej dziedzinie jest znacznie lepiej. Dyrektywa powodziowa zobligowała kraje UE do sporządzenia map zagrożenia i ryzyka powodziowego dla trzech powodzi: małej, dużej i katastrofalnej. I mamy je – ogromny krok do przodu. Ale są problemy. Pierwszy – dane o szacowanych stratach wyrażonych w złotówkach nie są na bazie danych historycznych z Polski, ale z Niemiec. Przeliczone zostały przez różnicę PKB między obu krajami. Powstaje jednak pytanie czy struktura niemieckich strat powodziowych jest podobna jak u nas. Podejrzewam, że nie. Ale to nikogo nie interesuje i już druga aktualizacja map jest robiona z wykorzystaniem tej protezy. I od 10 lat nic się w tej sprawie nie dzieje. Przepraszam – kilka lat temu zrezygnowano ze zbierania przez GUS informacji o stratach powodziowych (w majątku publicznym).

W sumie wszystkie te przykłady pokazują, że rzetelność intelektualna instytucji jest, w przypadku upolitycznienia, na drugim lub trzecim planie.

Potrzeba jest ścisła współpraca instytucji z sektorem nauki.
Wcześniejsze spostrzeżenia prowadzą do prostej refleksji, że byłoby rozsądnie, by w instytucji lub obok pojawiła się aktywność, która wymusza rzetelność działań oraz wspiera instytucję wiedzą specjalistyczną. Coś co dysponuje specjalistycznymi modelami, bardziej wyrafinowaną wiedzą i doświadczeniem. Nie ma oczywiście jednej formy rozwiązania takiej współpracy: może to być wsparcie rady naukowej pracującej dla instytucji, ale powinny to być również konferencje i seminaria organizowane na początku i końcu cykli planistycznych, oraz doroczne seminaria podsumowujące problemy, zmiany, czy osiągnięcia ostatniego okresu.

Amerykańska Agencja Ochrony Środowiska (EPA), dla zapewnienia działań w oparciu o rzetelne dane, analizy i interpretację ma dwa komitety doradcze na poziomie federalnym: Naukową Radę Doradczą i Komitet Doradczy ds. Czystego Powietrza. Ich zadaniem jest przegląd jakości danych wykorzystywanych przez EPA, przegląd programów i planów EPA, doradztwo naukowe.

W strukturze brytyjskiej Agencji Środowiskowej jest z kolei pion naukowy, którego zadaniem jest dbałość o zgodność działań Agencji z odpowiednimi zasadami naukowymi, pomoc w identyfikowaniu przyszłych problemów wymagających rozwiązania i ich znaczenia, dbałość o stosowanie innowacyjnych podejść do rozwiązań.

Sprawa współpracy z sektorem naukowym, a mówiąc szerzej z eksperckim ma dać instytucji metodyczne wsparcie – niezwykle ważne w zmieniającym się świecie i wynikających z tego nowych wyzwaniach. Ma tez budować społeczne przekonanie, że za decyzjami instytucji stoi rzetelna wiedza, a nie polityczne kaprysy.

LUŹNE UWAGI NA KONIEC

Wniosek z tych przydługich rozważań jest prosty. Jeśli chcemy mieć wodę, chcemy jej używać do różnych celów i chcemy, by podobnie miały przyszłe pokolenia musimy kompletnie przeorganizować nie tylko sposób myślenia o korzystaniu z wody, ale i instytucje, które się nią zajmują. Podsumowując to co wyżej, można powiedzieć, że jest kilka najważniejszych przesłanek, które przy takiej zamianie wydają się ważne:

Celem działania instytucji wodnej nie powinna być gospodarka wodna – instytucja musi dbać o wodę – traktować ją, jako coś podstawowego i ponadczasowego. Gospodarka wodna w sensie użytkowym to sprawa innych instytucji lub użytkowników. Instytucja ma mieć pieczę nad rzekami, jeziorami, morzem i ich stanem oraz ma określać reguły jej użytkowania. I powinno to znaleźć odzwierciedlenie w jej nazwie.

Instytucja zarządzająca wodą ma być instytucją państwową, a nie rządową. Jej zarząd nie może być wybierany i zwalniany przez polityków, bo będzie tak, jak jest teraz. Czyli plany nie będą spełniały wymagań planów, konsultacje społeczne nie będą miały nic z wspólnego z konsultacjami, a obiekty będą w publicznej narracji pełniły inną – nieprawdziwą rolę. Zakres jej kompetencji powinien być określony w przepisach.

Działania instytucji powinny być wspierane przez sektor ekspercki i naukowy. Musi być ktoś, kto narzuca pewne miary, standardy i dba o to, by były one oparte na badaniach, najnowszej wiedzy i były, co wcale nie jest najmniej ważne, zrozumiałe dla zwykłych ludzi. To będzie tez budowało zaufanie do instytucji.

Plany powinny być sporządzane w ścisłej współpracy z użytkownikami. Plany, ale też instrumenty wdrożeniowe (przepisy, wsparcie finansowe i inne) musza być wypracowywane wspólnie z użytkownikami. Wynika to z konieczności szukania pewnej równowagi między różnymi ich potrzebami i interesami. Innym argumentem są względy praktyczne – plany przedyskutowane maja znacznie większą szansę na wdrożenie niż plany tworzone przez biurokrację.

To tylko kilka spraw, które wydają się najbardziej bolesne. Jest oczywiście wiele innych działań, które muszą być spełnione i może nawet są bardziej oczywiste. To po pierwsze oddzielenie instytucjonalne funkcji właścicielskich, czyli inwestowania i utrzymywania od funkcji planistycznych i zarządczych. Fuzja tych dwóch funkcji zawsze prowadzi do patologii – instytucja często wtedy działa w interesie własnym, a nie publicznym. Po drugie, zmiana formy: z przedsiębiorstwa państwowego na jednostkę administracji specjalnej. Woda nie powinna być przedmiotem obrotu rynkowego. Po trzecie, przesunięcie instytucji pod kuratelę ochrony środowiska, a nie infrastruktury. Po czwarte to likwidacja tzw.  specustaw, które są po prostu wynaturzeniem prawa.  

I jest pewnie sporo innych pytań, na które nie potrafię odpowiedzieć. Kilka z nich – jako przykłady:

Czy instytucje zajmujące się zasobami wodnymi w poszczególnych zlewniach muszą mieć centralnego koordynatora? We Francji jest 6 agencji zlewniowych, w Holandii 21 i żądnym z tych krajów takiego koordynatora nie ma.  

Jak skutecznie poprawiać świadomość społeczną w zakresie użytkowania wód? I jaką rolę instytucje zajmujące się zasobami powinny spełniać?

Co zrobić, by zarządzanie w takich instytucjach nie przypominało XIX wiecznej, niemal feudalnej biurokracji? By motywowało pracowników do samodzielnego myślenia – bo to potencjał, który się marnuje.

W ostatnich dniach przeczytałem kilka tekstów na temat tego, czy należy zlikwidować Wody Polskie czy nie. Moim zdaniem nie ma wyjścia. Nie myślę o likwidacji, ale głębokiej modernizacji.  Ale jestem przekonany, że jest wiele osób, które potrafią zmodyfikować Wody Polskie tak, by były nie tylko polskie, ale i skuteczne.