KUCHENNE SCHODY DLA MINISTRA, CZYLI JAK MARYNARZE WODZĄ NAS ZA NOS

Jeśli ktoś mówi, że Wody Polskie są w stanie przeprowadzić nas suchą stopą przez powodziowe kryzysy, susze, zatrucia rzek, czy problemy wynikające ze zmian klimatu to mu, na Boga, nie wierzcie. To instytucja, która zmierza donikąd. Organizacja intelektualnie bezpłodna i merytorycznie bezradna. Quasi profesjonalny organ, który reaguje wyłącznie na zdarzenia medialne, takie jak większa powódź, czy upał, klecąc naprędce byle jakie programy. I na wszystkie bolączki ma jedno lekarstwo  – budowę obiektów żeglugowych. Taki współczesny teriak – preparat ze sproszkowanych żmij stosowany od czasów Nerona do XIX w na wszystko: dżumę, ospę, biegunkę, kołtun i wiele innych. I nie myślcie, że jest w tym zabobonie forsowanym przez obecne władze coś romantycznego. Wygląda to na zwykłą szarlatanerię nastawioną na wycyganienie gigantycznych pieniędzy z budżetu.

Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe, przedstawienie nieznane, okres 1910 – 1938

ILUZJE WÓD POLSKICH

Dlaczego tak jest? Przyczyna jest prosta jak drut – upolitycznienie instytucji. Wody Polskie stworzono, jako narzędzie do realizacji wielkomocarstwowych mrzonek władzy. Przekop Mierzei Wiślanej to „mały pryszcz” – prawdziwym celem jest skanalizowanie polskich rzek na potrzeby rozdętej do absurdu żeglugi. Ma to kosztować, wg Programu Rozwoju Dróg Wodnych niemal 80 mld złotych, ale wielu ekspertów twierdzi, że wydamy kilka razy więcej. Kosmiczny plan, który pochłonie nie tylko gigantyczne publiczne środki, ale resztki naturalności naszych rzek i życie w tych rzekach. A to zabije rozwój małych turystycznych i rekreacyjnych biznesów, jakie dzięki zachowaniu naturalnych rzek lokalnie powstają. Czyli zablokuje lokalny rozwój.

Myślicie, że realizacja takich absurdów to mrzonka? Dla ambitnych polityków nie ma nic niemożliwego. Po co to robią? By poprawić sobie samopoczucie, przejść do historii, jako budowniczy czegoś wielkiego. Z pewnością tak, ale głównym celem jest zapewnienie sobie przez następne lata możliwości zarządzania wielkimi środkami finansowymi. Ważna jest władza – więc sprawa sensowności podejmowanych działań, efektywności ekonomicznej, kosztów społecznych, czy środowiskowych nie ma znaczenia.

PRZEPIS NA WDROŻENIE LIPNYCH IDEI

Politycy promujący ideę „wielkiej żeglugi” są tak zdeterminowani, że by osiągnąć cel powiedzą dowolne kłamstwo, patrząc nam prosto w oczy. I są w tym bezkonkurencyjni. Warto prześledzić jak to robią. Jest kilka kroków, jakie usiłują podjąć, by wykonać plan, dla którego nie ma uzasadnienia ekonomicznego, brakuje pozytywnego rezonansu społecznego, a skarbiec czegoś pusty.

Trzeba mieć nośny pomysł. Wielkie międzynarodowe drogi wodne to świetny cel. Starzy pamiętają barki na rzekach, a młodzi widzieli je na Renie, czy Dunaju. Więc niby dlaczego nie mają pływać w Polsce? Pomysł „wielkiej żeglugi” wpisuje się dodatkowo w Polskie resentymenty: pierwszy  lubimy być wielcy i wyjątkowi, drugi – jesteśmy przekonani, że inni nam w tym przeszkadzają. To, że cała idea nie ma ani ekonomicznego, ani gospodarczego sensu nie ma znaczenia. Bo przecież inni pływają. Więc jeśli Unia nie chce nam żeglugi współfinansować, znaczy, że boi się konkurencji. A najbardziej przeszkadzają Niemcy – bo podobno rozwój wielkiej żeglugi na Odrze zagraża ich interesom na Renie. Na czym to zagrożenie miałoby polegać, nikt nie potrafi wyjaśnić, ale dobrze to brzmi.

Fragment obrazu : Pejzaż rzeczny, Jan Breughel Starszy

Trzeba przekonać ludzi, że żegluga to lekarstwo na wszystkie troski. Nie wszyscy żyją resentymentami, większość ludzi po prostu nie widzi sensu wożenia lodówek i telewizorów barkami po rzekach. Coś więc z tym trzeba zrobić! Najlepiej ich przekonać, że wożenie towarów jest „przy okazji”, a tak naprawdę chodzi o ochronę przed suszą i powodziami. Albo o samowystarczalność energetyczną. To wpisuje się w nasze społeczne lęki. Jak skuteczna to metoda pokazuje wynik akcji zbierania podpisów wśród mieszkańców Mazowsza za budową stopnia żeglugowego Siarzewo. Zebrano ich ponad 120 tysięcy! Ale w ulotce promującej akcję zbierania podpisów za budową stopnia żeglugowego Siarzewo (https://www.biuletyn.abip.pl/zgzk.a.k/8418) nie ma ani słowa o żeglugowym celu tego stopnia. Jest za to o ochronie przed powodzią, suszą, jest o lokalnym rozwoju, lodołamaniu, bezpieczeństwie i energetyce. Nawet jest o ekologii – to że stopień jej nie szkodzi. Mistrzostwo manipulacji.

Fragment ulotki promującej wspieranie podpisami przez mieszkańców budowy stopnia Siarzewo.

Trzeba mieć dyspozycyjną instytucję. Pomysł jak ją zmajstrować miał Mariusz Gajda – prezes KZGW za czasów pierwszego PIS, a od 2015 v-ce minister środowiska. Wykorzystał pokutujące w środowisku wodnym przekonanie, będące mentalną pozostałością po PRL, że „aby skutecznie czymś zarządzać trzeba mieć nad tym władzę absolutną”. Tak powstało Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie – instytucja odpowiedzialna za planowanie, realizację, nadzór i konserwację urządzeń gospodarki wodnej oraz za dbałość o jakość środowiska rzecznego. Nowa instytucja sama sobie wydaje zezwolenia na większość swoich zadań. I w sumie sama się kontroluje. A że dyrektorzy PGW WP są wyznaczani i powoływani przez polityków, to zrobią wszystko – wdrożą każdą polityczną brednię. W najdrobniejszej sprawie (przykład poniżej). Bez czczej gadaniny o kontroli społecznej, bez niepotrzebnych dysertacji uczonych ciamajdów , czy epatowania wzorcami z „obcych” nam kultur.

Trzeba mieć zaufanych ludzi na właściwych stanowiskach. Animatorem idei „wielkiej żeglugi” jest Marek Gróbarczyk – absolwent wyższej szkoły Morskiej w Gdyni. W 2015 roku został ministrem Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej. W styczniu 2018 udało mu się przejąć PGW Wody Polskie od Ministra Środowiska i natychmiast wymienić prezeskę – specjalistkę od gospodarki wodnej na swojego człowieka Przemysława Dacę – dyrektora departamentu żeglugi śródlądowej. Dwa lata później zlikwidowano Ministerstwo Żeglugi, a Marek Gróbarczyk został sekretarzem stanu w Ministerstwie Infrastruktury. Bez trudu pociągnął za sobą całą PGW Wody Polskie (jest przecież członkiem rady politycznej PIS) i jest do dzisiaj odpowiedzialny za ten obszar działania. W 2022 roku, kiedy po wpadce z masowym śnięciem ryb w Odrze trzeba było ze względów wizerunkowych coś zrobić – odwołano go, ale jednocześnie powołano na stanowisko prezesa PGW WP Krzysztofa Wosia – kapitana żeglugi wielkiej, byłego dyrektora Urzędu Morskiego w Szczecinie, absolwenta technikum żeglugi.

Od lewej: obecny prezes Wód Polskich – Krzysztof Woś (fot. Elzbieta Kurowska), Minister Marek Gróbarczyk (fot. Ministerstwo Infrastruktury) i poprzedni prezes Przemysław Daca (fot. Facebook).

Trzeba mieć skarbiec pełny po brzegi. Ambitne przedsięwzięcia wymagają adekwatnych środków. Wody Polskie w ramach reformy 2017 roku przejęły od innych wszystko, co się tylko dało: wpływy z opłat za wodę z narodowego i wojewódzkich funduszy ochrony środowiska, środki z podobnego źródła z powiatów, środki za wydawanie pozwoleń wodno-prawnych i środki jakimi dotąd dysponowały wojewódzkie zarządy melioracji. Nie mówiąc o własnych zasobach To wciąż za mało w stosunku do potrzeb, ale w tej rewolucji nie chodziło o dostępne pieniądze, ale o instrumenty pozwalające je zarabiać. Czyli o prawo decydowania o kosztach wody. Przychody z opłat miały uniezależnić lobby żeglugowe od budżetu Państwa. Zaproponowano więc, znacznie ich podwyższone podwyższenie dla przedsiębiorców i rolników. Ale nie o 10, czy 20%, ale na przykład dla producentów artykułów spożywczych o 700%, a dla producentów wody i napojów gazowanych o 8200% (z 10 groszy na 8,2 złotych). Winę zrzucono oczywiście na Unię – co było zwykła manipulacją. Zrobiła się z tego potężna afera – wielkie przedsiębiorstwa, w tym Coca Cola, zagroziły wyprowadzeniem produkcji poza Polskę… Nie wdając się w szczegóły, premier Szydło zmuszona była ogłosić, że podwyżek nie będzie. Skok na dużą kasę się nie udał, ale i tak budżet Wód Polskich to dzisiaj około 3,5 mld złotych.

REWITALIZACJA KUCHENNYCH SCHODÓW

Podsumowując, przygotowanie operacji „wielka polska żegluga” powiodło się tylko częściowo. Powstała posłuszna struktura zarządzania, dyspozycyjni urzędnicy pracują na odpowiednich stanowiskach, a my – zwykli ludzie – mamy tak namieszane w głowach, że jak się powie, że śluzy dla statków służą ochronie przed powodzią i suszą, to uwierzymy. Jedyny problem, to brak środków na realizację tego pomysłu. Ale od czego są tak zwane kuchenne schody? – dawniej przeznaczone dla domokrążców, kucharek i kochanków. Dziś świat się zdemokratyzował i służą one ministrom.

Przykłady? Proszę bardzo! Cztery lata temu po suchym lecie pojawił się, opracowany przez KZGW Program Przeciwdziałania Niedoborom Wody. Minister Gróbarczyk na Forum Gospodarczym w Krynicy mówił wtedy: „Program będzie zakładał bardzo szerokie i kompleksowe podejście, czyli zbiorniki, duża retencja, mała retencja i mikroretencja”. Świetnie to brzmiało, tyle, że okazało się, że obiekty żeglugowe z urządzeniami do śluzowania barek i holowników – nie mające znaczenia dla poprawy retencji – pochłaniają 60% wszystkich kosztów (ponad 6 mld złotych[1]) realizacji programu. Kiedy na początku 2023 roku konsultowano kolejny program – Zarządzania Ryzykiem Powodziowym, to koszty zawartych w planie dla Odry stopni żeglugowych Ścinawa i Lubiąż oraz korekty ostróg (ich wpływ na powodzie jest zaniedbywalny) wyniosły ponad 3,5 mld złotych. Czyli około 30% budżetu całego programu. W odpowiedniku tego planu dla  Wisły umieszczono kolejnych 5 stopni żeglugowych – łącznie z Siarzewem. Ale to nie koniec. Po wyłowieniu z Odry ponad 350 ton martwych ryb w 2022 roku, okazało się, że deklarowany przez Ministra Infrastruktury program naprawczy obejmuje również urządzenia żeglugowe. „W odniesieniu do sytuacji na Odrze” – powiedział nowy prezes Wód Polskich – „najważniejsze jest, by zwiększyć zasoby dyspozycyjne Odry, by było więcej wody i ryby miały lepsze środowisko do tego, by żyć”[2]. Nieważne, że ryby w Odrze nie zdychały z powodu braku wody, ale nadmiaru zanieczyszczeń. Minister to wie, prezes Wód Polskich tym bardziej, ale ludzie niekoniecznie. Sprawa tych stopni i zbiorników jest dla polityków tak ważna, że tracą co chwila zdrowy rozsądek i ogarnia ich polityczny amok. Kiedy niemiecka minister Środowiska Brandenburgii zaproponowała, by odejść od inwestycji na Odrze, bo inaczej nie da się tej rzeki uratować, to Minister Gróbarczyk na Twitterze z właściwą sobie elegancją napisał:

W połowie marca tego roku na stronach rządowych pojawiła się informacja, że rząd pracuje nad projektem Ustawy o rewitalizacji Odry. Nie opublikowano go co prawda, ale robocza wersja krąży w różnych środowiskach. Co w niej jest? Pierwsze strony zajmuje lista kilkudziesięciu inwestycji, z której część to obiekty żeglugowe – znowu stopnie w Lubiążu i Ścinawie. Oraz kilkanaście zbiorników retencyjnych na dopływach Odry. Spora ich część, których koszt oszacowano na 3 miliardy złotych, jest przekopiowana żywcem ze wspomnianych Planów Zarządzania Ryzykiem Powodziowym.

Obiekty hydrotechniczne mają w tej ustawie zapewnione wszystko: finansowane z budżetu Państwa (konkretne kwoty), status „natychmiastowej wykonalności”, ułatwienia administracyjne, a w ich realizacji ma pomóc „specustawa powodziowa” z 2010 roku pozwalająca na przymusowe wywłaszczenia.

Symptomatyczna jest propozycja kryteriów oceny skutków wdrożenia tych przepisów. Jeśli myślicie, że wśród kryteriów jest „ograniczenie zanieczyszczeń”, czy „poprawa ciągłości rzek ułatwiająca rybom życie” to to znaczy, że odkleiliście się od rzeczywistości. Podstawowe kryteria oceny skuteczności zaproponowane w karcie Oceny Skutków Regulacji to:

  • Liczba podmiotów korzystających ze zwolnienia z opłat za usługi wodne albo z preferencyjnych stawek opłat.
    • Liczba rozpoczętych inwestycji określonych w projekcie ustawy.
  • Powołanie Inspekcji Wodnej w ramach PGW WP.

A zakłady zrzucające wody kopalniane dostaną 4 lata czasu (do 2027 roku) na przygotowanie inwestycji ograniczające te zrzuty. A zwyczajowo stosowany w takich sytuacjach instrument, jakim jest podwyższenie opłat, który może skłaniać ich do ograniczenia zrzutów zostanie wdrożony też po 2027 roku.

LECZENIE WSKAZANE OD ZARAZ

Czy Wody Polskie nadają się do czegokolwiek? Pytanie jest retoryczne. Instytucja robi dużo, ale trudno nie odnieść wrażenia, że nie to co trzeba i nie tak jak trzeba. Wygląda raczej na to, że jest uległym narzędziem do drenowania budżetu Państwa na fantasmagorie polityków. Może ktoś oponować, że przecież pracuje tam sporo ludzi, którzy starają się robić dobrą robotę. Święta racja! Tyle, że to nie ich prace są nagradzane pochwałami polityków i nie o nich politycy mówią w mediach. Więc, nawet, jak zrobią coś obiektywnie fajnego, to się tym nie chwalą. Milczą, bo wiedzą, że dla ich mocodawców nie jest to nic ważnego, nie mówiąc o ryzyku, że za publiczne chwalenie się można dostać po głowie. Tak było w przypadku Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej w Krakowie, który w 2022 otrzymał światową nagrodę za udrożnienie dla ryb rzek Wisłoki i Białej. Wzmianka o tym pojawiała się na ich stronach dopiero po kilku tygodniach.

Fot. ZBE. Jedna z przepławek na Wisłoce w Ropicy Polskiej.

W takich upolitycznionych instytucjach reguły gry są zawsze takie same – zarządy działają pod dyktando polityków, a pracownicy robią tylko to co im każą, bo niebezpiecznie jest mieć własne inicjatywy. Jak mawia mój znajomy – w takich instytucjach innowacyjne drożdże można znaleźć tylko w pobliskim sklepie spożywczym.

Według mnie, PGW WP w obecnej postaci to instytucja wymagająca gruntownej modernizacji. Jej kod genetyczny został zaprogramowany w określonym celu – by służyć politykom, więc nawet duże dawki aspiryny jej nie wyleczą.

Czego tej instytucji brakuje?

Brakuje dużo, ale można te braki ująć w dwóch grupach.

Brak rozwiązań zapewniających rzetelne działanie instytucji publicznej – zaliczyłbym do nich niezależność kierowników instytucji od polityków pozwalającą skupić się na rozwiązywaniu rzeczywistych problemów, transparentność działania instytucji umożliwiającą monitoring jej pracy, różne formy kontroli społecznej – choćby poprzez stworzenie niezależnej od ministra rady wybieranej spośród użytkowników wód. Żadnej z tych zasad obecne Wody Polskie nie hołdują.

Brak potencjału do identyfikacji wyzwań i zdolności do formułowania adekwatnych rozwiązań. To w dobie zagrożeń, związanych choćby ze zmianami klimatu, czy drapieżnością przemysłu jest dla takiej instytucji kluczowe. Charakterystycznym sygnałem, była katastrofa na Odrze. Widać, że instytucja sobie z takimi problemami nie radzi. Nie ma własnych danych (nie tylko o jakości wody – wystarczy przejrzeć jej bazy), nie ma i nie stosuje sama instrumentów potrzebnych do ich analizy, nie dba też o eksperckie wsparcie w fachowych środowiskach (nauka, środowiska eksperckie, czy NGO). W sprawie Odry wypowiadają się głównie politycy, a specustawa, która ma uzdrowić Odrę jest konsultowana tylko z instytucjami, które wiadomo, że będą ją wspierać całym sercem. Jedną z nich jest największy truciciel Odry, czyli KGHM, które zrzuca do rzeki rocznie około 500 milionów kilogramów soli, czyli 1,3 tony soli na dobę (dane z bazy PGW WP), drugi to Fundacja Konstruktywnej Ekologii Ecoprobono,  która wspiera rząd we wszystkich działaniach, jej misją jest walka z tzw ekoterroryzmem, a prezes pisze o sobie na Linkedin: „Obecnie pomagam rozwijać projekty hydrotechniczne w tym związane z rozwojem międzynarodowych dróg wodnych, portów morskich oraz małej retencji.

Sprawa modernizacji PGW Wody Polskie to temat wymagający dogłębnej dyskusji. Skłamałbym, gdybym napisał, że wiem, co i  jak należy zrobić. Ale przecież mamy jakieś doświadczenia, od których można zacząć. Interesujące, a jak inne od dzisiejszych były podstawy działania regionalnych zarządów gospodarki wodnej stworzone na początku lat dziewięćdziesiątych. Ich celem była poprawa stanu naszych wód – wymóg ramowej dyrektywy wodnej. Gdyby zachowano je do dziś, to z pewnością do takiej katastrofy, jak zdarzyła się na Odrze w zeszłym roku, by nie doszło. Zmiany, jakie nastąpiły od w tej instytucji od tamtych czasów obrazuje najlepiej to, że dzisiaj nie znajdziecie w jej strukturze działu, zespołu, czy jednostki, która zajmowałaby się jakością środowiska wodnego, za co te instytucje zgodnie z prawem odpowiadają. W nazwach działów pojawia się wszystko: susza, powodzie, usługi wodne, opłaty, rybołówstwo, jest nawet wydział żeglugi (co on w ogóle robi w strukturze gospodarki wodnej?). Ale takich słów, jak jakość wody, czy jakość środowiska wodnego nie ma. Bo to drugorzędna sprawa.

Naprawdę  warto szukać rozwiązań, które uniezależnią sektor wodny od kaprysów polityków, dziwiętnastowiecznych rozwiązań, czy ordynarnej hochsztaplerki finansowej. I dadzą nam wreszcie poczucie, że publiczne instytucje dbają o nasze rzeki, o ich stan i sposób wykorzystania. Czyli o sprawy żywotnie ważne dla nas wszystkich. Bo to co się teraz dzieje pokazuje, że jest się czym martwić. Naprawdę.

[1] https://sip.lex.pl/akty-prawne/mp-monitor-polski/przyjecie-zalozen-do-programu-przeciwdzialania-niedoborowi-wody-na-lata-18898603

[2] PAP, https://www.pap.pl/aktualnosci/news%2C1405214%2Cwiceminister-infrastruktury-specustawa-dot-odry-ulatwi-procesy

Roman Konieczny

PS. Wiele propozycji zmian struktury zarządzania gospodarka wodna w Polsce można znaleźć w Białej Księdze Polskich Rzek przygotowanej przez Fundację ClientEarthPrawnicy dla Ziemi, Fundację Frank Bold, Fundację Greenmind, Ogólnopolskie Towarzystwo Ochrony Ptaków, Fundację WWF Polska
(dokument jest dostępny tutaj)

Hydro–rewelersi nad rzeczką

Kiedy słyszę, że nad małą rzeczką w Krakowie z dziennikarzami spotyka się szef gabinetu politycznego ministra infrastruktury, wojewoda Małopolski, v-ce prezydent Krakowa, miejska radna, dyrektor RZGW w Krakowie i wojewódzki inspektor nadzoru budowlanego, to jak mawiała moja babcia „strach bierze” i człowiek nabiera podejrzeń, że dzieje się coś strasznego. Tym bardziej, że wszyscy są roześmiani, wyraźnie odgrywają jakieś role, chwalą się jeden przez drugiego i mówią że jest wspaniale. A wcale nie jest.

Przypominają trochę zespół rewelersów. Na przykład polski Chór Dana, tak popularny w pierwszej połowie poprzedniego wieku, który śpiewał znane przeboje, obowiązkowo z solowymi popisami poszczególnych członków zespołu. Rewelersi byli zawsze uśmiechnięci, pogodni, bo mieli do przekazania przyjemne treści.

Zdjęcie dolne: Spotkanie na moście nad Serafą, źródło http://www.krakow.pl, Fot. Bogusław Świerzowski (Zabezpieczenia przeciwpowodziowe mieszkańców Złocienia i Bieżanowa – Magiczny Kraków (www.krakow.pl)).

Ta mała rzeczka to Serafa – długa na niecałe 13 km. Wypływa w Wieliczce i uchodzi do Wisły tuż poniżej Krakowa, a obszar jej zlewni dzielą między siebie Wieliczka i Kraków – niemal po połowie. Od co najmniej 15 lat Serafa sprawia okolicznym mieszkańcom sporo problemów. W 2010 zalała wiele budynków i osiedli. W 2011 Małopolski Zarząd Melioracji i Urządzeń Wodnych w imieniu Marszałka Małopolskiego zlecił opracowanie „Program zwiększenia zabezpieczenia powodziowego w dolinie rzeki Serafy”, w ramach którego rozpatrywano kilka wariantów rozwiązania problemu. Za najlepsze uznano budowę 5 suchych zbiorników powodziowych. Ta koncepcja miała zapobiegać powodziom na zawsze. W 2015 oddano do użytku pierwszy z nich – tzw zbiornik Bieżanów. W zeszłym roku zaczęła się budowa kolejnego. I nagle – pac! – pojawia się nowy pomysł.

Wszyscy pospołu – co ich zjednoczyło?

Cóż spowodowało, że tak znakomite postaci, zwykle niechętnie współpracujące, stanęły razem na moście, by nam coś oznajmić? Hipotez jest wiele… jedna z nich mówi, że chodziło o przykrycie wpadki premiera Morawieckiego sprzed trzech lat (2019). Był wtedy niemal w tym samym miejscu nad Serafą, a potem napisał na Twitterze, że dzięki zbiornikowi Bieżanów, wybudowanemu za polskie pieniądze, mieszkający tu ludzie mogą się czuć bezpiecznie. Pech chciał, że jak tylko odjechał to mieszkańców zalało, a nieżyczliwi premierowi sprostowali, że zbiornik został wybudowany w 78% za pieniądze z Unii Europejskiej. Winę za nieprawdziwe informacje o środkach inwestycyjnych wziął wtedy na siebie z-ca dyrektora Wód Polskich w Krakowie – był nawet specjalny komunikat PAP w tej sprawie. Trudno mi jednak uwierzyć, że fałszywe informacje pochodziły z RZGW – premier opowiada przecież niestworzone ambaje. Hipoteza „przykrywki” wydaje się może dziecinna, warto jej jednak nie odrzucać.

Na razie mówimy jednak o lutym 2022. Na moście nad Serafą stoi szef gabinetu ministra i mówi: „- Nie ulega żadnej wątpliwości, że to ważny i oczekiwany dzień dla mieszkańców południowo-zachodniej części Krakowa…” Brzmi to obiecująco, choć wyjątkowo ogólnie. Po nim występuje Wojewoda sugerujący, że dzięki niemu powstaną kolejne zbiorniki na Serafie (koncepcja powstała w 2011 roku na zlecenie Marszałka Województwa) likwidujące cykliczne wylewy Serafy. Można by to uznać za odgrzewany kotlet, gdyby nie zaskakująca informacja na koniec:

Wojewoda małopolski do dziennikarzy

„…poleciłem moim służbom kontynuować działania prowadzące do usuwania przyczyn cyklicznych wylewów Serafy. Dzisiaj, dzięki decyzji Małopolskiego Wojewódzkiego Inspektora Nadzoru Budowlanego w Krakowie dotyczącej wykonania muru z grodzic winylowych, ten region zyska kolejne zabezpieczenie. 

Francuski pisarz Anatol France twierdził, że „prawda bez kłamstwa skonałaby z nudów i rozpaczy” i miał absolutną rację. Nie znaczy to jednak, że przeinaczeń nie trzeba prostować. Otóż kompetencje wojewody w usuwaniu „przyczyn cyklicznych wylewów” są żadne. Podobnie jak inspektora nadzoru budowlanego, który nic kreatywnego zrobić w tej sprawie nie może, chyba, że nakazać rozbiórkę – gdy coś zostało zrobione bezprawnie lub nakazać poprawę –  jeśli jest zrobiono źle.

Rysunek 2 Spotkanie na moście – wojewoda opowiada o dokumencie inspektora nadzoru budowlanego (źródło: Zabezpieczenie przeciwpowodziowe w dolinie rzeki Serafy. Kolejne działania. Konstruktywna współpraca organów administracji rządowej i samorządowej (wody.gov.pl)(.

 Choć cała historia wydaje się zagmatwana, to kluczem do jej rozwikłania jest dokument, który Wojewoda trzyma w rękach. Jego początek brzmi tak (źródło):

Decyzja Nadzoru Budowlanego

„Nakładam na Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej w Krakowie ul. Marszałka J. Piłsudskiego 22, 31-109 Kraków (…) obowiązek usunięcia stwierdzonych nieprawidłowości stanu technicznego prawostronnej opaski brzegowej rzeki Serafa od km 4+755 do km 4+245 (…) poprzez wykonanie podwyższenia i uciąglenia prawostronnej opaski brzegowej murem z grodzic winylowych sytuowanym na działkach ewidencyjnych nr:….”

Czytam to patrząc na zdjęcie powyżej i męczy mnie pytanie: dlaczego z twarzy pani dyrektor Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej nie znika radosny uśmiech? Zarzucono jej przecież publicznie „nieprawidłowości” i „obowiązek usunięcia” – dla dyrektora to powód do wstydu raczej niż ciepłych uśmiechów.

Chyba, że ten uśmiech to zasłona dymna, bo czego się tu wstydzić – przecież wszyscy w tym gronie wiedzą, że to nie RZGW zbudowało prawobrzeżną opaskę, a ułożyli ją z worków mieszkańcy. I wiedzą również, że zalanie domów przy Jasieńskiego spowodował murek zbudowany po przeciwnej stronie rzeki przez dewelopera Develia SA dla ochrony osiedla zwanego „Słoneczne miasteczko”. Ale nikt tego dziennikarzom nie powie, bo cały ten występ to ściema, a chodzi o to by pokazać, że władza coś robi i jest skuteczna. Pani dyrektor RZGW do dziennikarzy mówi więc tak:

Dyrektor RZGW do dziennikarzy

W wyniku prac koryto rzeki Serafy zostanie dostosowane do aktualnie występujących warunków przepływu i obecnego zagospodarowania przyległych terenów. Jego parametry zostaną skorygowane tak, aby uzyskać odcinkowo efekt zwiększenia pojemności. Podniesienie i wyrównanie rzędnych opasek brzegowych za pomocą murów z grodzic winylowych na odcinkach powodującym bezpośrednie zagrożenie dla zabudowy mieszkaniowej, pozwoli na osiągnięcie odpowiednich parametrów hydraulicznych koryta, zapewniających bezpieczny spływ wód wezbraniowych.

Nie chciałbym tłumaczyć tego na polski, bo to moim zdaniem niemożliwe, więc pokażę obrazek. To coś, co ma pozwolić na „osiągnięcie odpowiednich parametrów hydraulicznych koryta” i „uzyskać odcinkowo efekt zwiększenia pojemności” (co nota bene z punktu widzenia zasad sztuki jest kompletną herezją) ma wyglądać mniej więcej tak, jak na zdjęciu poniżej.

Dokument ze strony Stowarzyszenia Bieżanów-Prokocim STOP Powodzi na Facebooku.

Nie wiem w czyjej głowie ten pomysł powstał, ale na pewno nie była to osoba dbająca o dobro mieszkańców. Realizacja tego pomysłu ochroni ich być może przed powodzią raz na kilkadziesiąt lat, ale przez pozostały czas, każdego dnia, będą mieć przed oczyma ten paskudny plastikowy płot  rodem z XIX wiecznego kanału portowego. Studiowałem hydrotechnikę z pięćdziesiąt lat temu i uczono mnie rozwiązań, które dziś uważa się za nieakceptowalne, ale czegoś takiego nikt ze starych inżynierów by w środku miasta nie zaproponował. To profesjonalny obciach – rozwiązanie ze slumsów.

Jak było naprawdę?

Pomińmy jednak emocje i spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, po co ta niezwykła kombinacja z decyzją nadzoru budowlanego, opartą na nieprawdziwej diagnozie, niedopuszczalnej ingerencji Wojewody – zakończona potulną akceptacją najgorszej z możliwych koncepcji ochrony przez RZGW w Krakowie? I dlaczego podmiotem kontroli budowlanej było RZGW, a nie budowniczy osiedla i muru powodziowego – spółka Develia SA? Usystematyzujmy fakty.

Decyzja Inspektora Nadzoru Budowlanego dotyczy kilkusetmetrowego odcinka Serafy – po jednej stronie rzeki (brzeg prawy) są stare domy (mniej niż 10 sztuk), po lewej nowe osiedla: Złocień i Słoneczne Miasteczko (mapa poniżej).

Stare domy na prawym brzegu przy ul. Jasieńskiego nigdy nie były zagrożone. Nawet w czasie dużych powodzi zdarzających się średnio raz na 100 lat – rzeka w czasie takich powodzi wylewała się na drugą stronę, tam gdzie zbudowano osiedle. Potwierdzają to mapy zagrożenia powodziowego dla wody stuletniej wykonane przez RZGW (prezentowanej poniżej) i świeża ekspertyza zlecona przez RZGW.

Mapa zasięgu wody stuletnie (1%) – Hydroportal PGW Wody Polskie.

Deweloper nowego osiedla Słoneczne Miasteczko wybudował na lewym brzegu mur wzdłuż Serafy. Mur z pozoru jest ogrodzeniem, ale to ewidentnie mur powodziowy: do wysokości 80 cm mamy pełny mur, fundament jest głęboki na 1 metr a całość wzmacnia pryzma ziemna od strony osiedla (mur widać po prawej stronie Serafy na obu zdjęciach poniżej).

Rysunek 5 Po lewej mur od strony osiedla zbudowany przez dewelopera, po prawej rzekomo nieudolnie przez RZGW zbudowana opaska.

W czasie powodzi w sierpniu 2021 roku poziom wody był wyższy o kilka centymetrów niż górny poziom muru. Mieszkający naprzeciw właściciele 10 domów z ulicy Jasieńskiego, nigdy dotąd nie zalewani tez próbowali ułożyć mur z worków z piaskiem, ale byli wobec muru i działań mieszkańców z naprzeciwka bez szans. Więc ich zalało.

Wojewódzki Inspektor Nadzoru Budowlanego nakazał RZGW poprawienie za publiczne pieniądze „muru” z worków z piaskiem ułożonych przez mieszkańców 10 budynków po drugiej stronie rzeki, czyli budowę nowego muru z grodzic plastikowych. Zamiast nakazać właścicielowi osiedla zmianę sposobu jego ochrony (co jest możliwe do wykonania).

Rysunek 6 Worki ułożone na murze od strony osiedla mieszkaniowego w czasie powodzi w 2021 roku.

Dylematy władzy – co zrobić by uniknąć kolejnego blamażu?

Wynika z tego, że wiele instytucji coś zawaliło. Po pierwsze deweloper Develia SA, który zbudował mur przeciwpowodziowy, a udawał, że to ogrodzenie. Ma na nie pozwolenie budowlane z Wydziału Architektury UM Krakowa – bo musiał o nie wystąpić – ogrodzenie przekracza bowiem 2,2 m. Nie ma natomiast pozwolenia wodno-prawnego, a powinien. Wg Art.  389. Prawa Wodnego takiego pozwolenia wymaga: „zmiana ukształtowania terenu na gruntach przylegających do wód, mająca wpływ na warunki przepływu wód;”. Nie trzeba być hydrologiem, by wiedzieć, że budowany mur będzie miał znaczący wpływ „na warunki przepływu wód”. Pytanie, czy na konieczność uzyskania takiego pozwolenia nie powinien mu wskazać Wydział Architektury UM Krakowa. W ostateczności powinien zareagować na ten obiekt sam Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej, który ma pieczę nad tymi rzekami. I zgłosić do nadzoru budowlanego. A i sam powiatowy nadzór budowlany powinien mur i prawdopodobne konsekwencje jego budowy zauważyć.

Ale te instytucje zamiast naprawić błędy wolały je ukryć – snując przewrotną i bezsensowną intrygę. Wszystko wskazuje na to, że chcieli pokazać, jak są skuteczni i jak o nas dbają. Prawdopodobny ciąg rozumowania w czasie tych knowań był następujący:

Hipotetyczne uzgodnienia…

JJeśli zaskarżymy dewelopera Develia SA (wartość giełdowa spółki to 1,5 mld złotych), to sprawa będzie się ciągnęła w nieskończoność. Oni będą twierdzić, że to płot, a nie mur powodziowy. Będzie sąd, prawnicy, ekspertyzy… Wyjdzie w dodatku na jaw, że ktoś coś zawalił. A już nie daj Boże, jak zaleje jakieś osiedle, a przecież premier powiedział, że nie zaleje… No to zróbmy tak, że wojewoda delikatnie wpłynie na wojewódzki nadzór budowlany, by ten nakazał zbudować jakiś mur powodziowy po drugiej stronie rzeki. Wszyscy będą zadowoleni. Problem w tym, że nadzór budowlany nie może nikomu nakazać zrobienia nowego muru, co najwyżej poprawę źle wykonanego. No to…  niech nadzór nakaże RZGW, by poprawiło ten zbudowany przez mieszkańców wał z worków z piaskiem. Zróbmy tak, że Ministerstwo, które nadzoruje RZGW wpłynie na nie i może dofinansuje jakoś. A poza tym wszyscy razem przedstawimy to jako sukces.

To oczywiście hipotetyczna rozmowa. Mogło być tak, a może jakoś inaczej. W sumie nie ma znaczenia – bo co byśmy nie kombinowali to zgodnie z łacińskim przysłowiem „ten uczynił – czyja korzyść”  widać wyraźnie wspólnotę interesów w tej grupie. Pozostaje jednak odpowiedzieć na pytanie co w tym gronie robi prezydent miasta Krakowa.

Samorządowa władza ma „wyrzuty sumienia”?

Chciałbym bardzo, by udział prezydenta w tej groteskowej grupie rewelersów odstawiających na moście jakieś przedziwne przedstawienie wynikał z wyrzutów sumienia. Bo byłby to, w tym całym szachrajstwie, jakiś zwykły ludzki odruch. W czym zawiniło miasto? Wydawaniem od lat bezmyślnych zgód na odprowadzanie do Serafy ścieków deszczowych z kolejnych osiedli czy parkingów. To z roku na rok zwiększało zagrożenie powodziowe, powodując, że wody opadowe błyskawicznie spływają do rzeki i powodują większe niż dawniej powodzie. Ten sam zarzut postawić można Starostwu Powiatowemu w Wieliczce.

By nie być gołosłownym – wiemy dość precyzyjnie, w oparciu o dane o pokryciu terenu, że od 1990 zlewnia Serafy rok w rok średnio traci 70 hektarów powierzchni opóźniającej spływ wody lub retencjonującej wodę. Jak duże zmiany nastąpiły w zagospodarowaniu zlewni Serafy w ciągu 28 lat pokazują mapy jakie zrobiłem na podstawie danych z systemów Corine Land Cover i Urban Atlas.

Powierzchnia chłonna zlewni Serafy w 1990 roku (po lewej) i w 2018 (po prawej).

Narzędzia, by to zmienić miał do 2018 roku Prezydent Miasta Krakowa wydający pozwolenia wodno-prawne na odprowadzanie wód opadowych z nowo budowanych osiedli, dróg, parkingów i placów po tym czasie jest to w kompetencjach RZGW). Ale ich nie wykorzystywał. Już 10 lat temu zwracała na to uwagę Najwyższa Izba Kontroli (NIK, 2012).

Raport NIK, P/12/143

„W opinii biegłego z dziedziny inżynierii i gospodarki wodnej – dr inż. Izabeli Godyń, …, wskazano w szczególności, że: (cyt.) Pozwolenia wodnoprawne na odprowadzanie wód opadowych wydawane w latach 2001 – 2012, w ramach obowiązującej procedury (…) miały istotny wpływ na wzrost ryzyka powodziowego w zlewni Serafy, ponieważ w zbyt małym zakresie stosowano urządzenia do retencjonowania wód opadowych, a właściwe organy nie wykorzystywały uprawnień do ustalenia w pozwoleniach wodnoprawnych dodatkowych obowiązków z zakresie odtworzenia retencji…”.

Czy miasto uświadomiło sobie wreszcie, po wielu latach, że ich decyzje spowodowały wzrost ryzyka powodziowego w tej zlewni? Jeśli tak, to fajnie, ale dlaczego deklaruje, że zrobi to samo co RZGW, czyli zabije plastikową ścinkę szczelna na obu brzegach Serafy? Taką samą jaką wg wojewody i wojewódzkiego nadzoru budowlanego ma zrobić RZGW naprzeciw osiedla? Czyli o 5 km przedłuży ten plastikowy koszmar.

Co zamiast plastikowych płotów, betonowych murków i zbiorników?

Odpowiedź na pytanie, czy w przypadku Serafy można było postąpić inaczej jest oczywista. Przede wszystkim nie powinno się zezwalać na uszczelnianie tak dużej powierzchni zlewni Serafy – dziś to ponad 60% powierzchni.

A co może dzisiaj? Są dwa kierunki działania: lokalny dla osiedla i globalny dla zlewni.

Działanie lokalne jest technicznie proste – co nie znaczy, że proste formalnie. Należy nakazać rozebranie muru deweloperowi i poszerzenie koryta rzeki w stronę osiedla. Tym bardziej, że jego budowa była niezgodna z prawem. Takie rozwiązanie łączyłoby przyjemne z pożytecznym. Powódź stuletnia nie zalewałaby nikogo, a na co dzień mieszkańcy obcowaliby z rzeką, bo powstałoby coś w rodzaju spacerowego bulwaru. Jest tam ciasno, ale spokojnie można coś takiego spróbować zrobić. Przykładów takich rozwiązań na świecie jest mnóstwo – poniżej efekt rewaloryzacji odcinka miejskiego rzeki Marden (podobnego kanału, jak Serafa) w mieście Calne w hrabstwie Wiltshire (Wielka Brytania). Zwarty – wcięty w grunt kanał zmieniono na bardziej rozległe, dwudzielne koryto.

Przyjazne naturze kształtowanie rzek i potoków – praktyczny podręcznik.

Warto dodać, że takie rozwiązania, które z jednej strony gwarantują bezpieczeństwo, a z drugiej wykorzystują walory estetyczne rzeki i otoczenia dla poprawienia komfortu życia mieszkańców nie są niczym nowatorskim – powyższy przykład realizacji ma ponad 20 lat.

Rozwiązanie globalne – dla zlewni jest bardziej złożone i skupia się na pytaniu, jak zagospodarować wodę z opadów, by Serafa nie powodowała większych powodzi niż dotąd?

Kilka lat temu zespół z Politechniki Krakowskiej kierowany przez dr Izabelę Godyń wziął na tapetę 2,5 hektarowe osiedle w Krakowie (w dzielnicy Biały Prądnik), które składa się z szesnastu czteropiętrowych budynków  z prawie 300 mieszkaniami, wewnętrznych ulic, chodników i parkingu na kilkadziesiąt samochodów. Prawie połowa osiedla (40%) to tereny zielone –  małe ogródki przed domami (więc też częściowo uszczelnione) i trawniki wokół osiedla przy ogrodzeniu. Proponowane przez zespół zmiany w zagospodarowaniu opadów były niewielkie – by nie generować dużych kosztów. Obejmowały głównie ogrody deszczowe przy rurach spustowych w każdym narożniku budynku, skrzynki infiltracyjne pod miejscami do parkowania oraz wymianę szczelnych chodników na nawierzchnie mineralne chłonące wodę. Dało to w efekcie trzykrotne zmniejszenie spływu powierzchniowego z tego obszaru z 8261 m3/rok do 2849 m3/rok. Trzykrotne zmniejszenie spływu!  Spektakularny efekt – nieprawdaż?

A co z kosztami takiego rozwiązania? Koszt wdrożenia powyższych rozwiązań oszacowano na 800 tys. złotych. Pytanie ile kosztowałyby podobne działania na terenie zlewni Serafy? W roku 2018 powierzchnia terenów zabudowanych, w których uszczelnienie przekraczało 50% powierzchni wynosiła w zlewni Serafy około 1800 ha. Bazując na kosztach wyliczonych przez zespół Politechniki (dla 2,5 hektara), by podobnymi metodami poprawić sytuację z zagospodarowaniem opadów należałoby wydać około 570 mln złotych. To z jednej strony znacznie więcej niż koszty zabezpieczeń (zbiorniki, murki i wały) planowane przez służby – w 2011 oszacowano jena 70 mln złotych. Ale praktyka pokazuje, że koszty rzeczywiste inwestycji wodnych są w Polsce zwykle 4 razy większe niż szacowane na początku – dla przykładu zbiornik Serafa 1 miał kosztować 5,5 mln zł, a kosztował 23 mln złotych. Można więc w rzeczywistości spodziewać się kosztów proponowanych inwestycji na poziomie 250 – 300 mln. Gdyby takie pieniądze przeznaczyć na zagospodarowanie opadów, czyli likwidację przyczyn powodzi (a nie skutków), to z pewnością poziom ryzyka w zlewni drastycznie by zmalał. Ale poza uczonymi nikt nie zamierza podejmować takich działań. Z politycznego i biznesowego punktu widzenia bardziej opłaca się sypać pieniędzmi w betonowe rozwiązania.

Zamiast zakończenia

Rewelersi mieli jedną dobrą cechę – wnosili do życia coś pogodnego i profesjonalnego. W tych zespołach śpiewali naprawdę wysokiej klasy śpiewacy. Nasi hydrorewelersi nie dają nam niczego takiego. Spotkanie na moście pokazuje czego możemy się spodziewać po władzy, która bardziej dba o własne interesy, niż reaguje na wyzwania jakie stwarza natura, szybki rozwój lub zwykłe ludzkie błędy. Ich oferta w tej materii jest przebogata: nie przestrzeganie prawa, ukrywanie własnej nieudolności, zmowy, krętactwa, nieuzasadnione wydawanie publicznych środków, manipulowanie opinią publiczną itd. Więc wściekłość – to dość łagodny opis emocji, jakie się budzą, kiedy instytucje publiczne wykorzystują te metody do psucia świata. Dopuszczając się społecznego i przyrodniczego barbarzyństwa i wmawiając nam jednocześnie, że to dla naszego dobra. To po pierwsze.

Po drugie, w całej tej historii widać upolitycznienie decyzji. Politycy zawsze będą nas przekonać, że to dzięki nim czas płynie, deszcz pada, a woda rozpuszcza cukier, ale jak mawia mój przyjaciel są jakieś granice brawury. To, że wojewoda nakazuje traktować jako budowę rząd ułożonych na ziemi worków i traktuje go jak „opaskę brzegową”, a inspektor nadzoru budowlanego nakłada na instytucję publiczną – RZGW w Krakowie „obowiązek usunięcia stwierdzonych nieprawidłowości stanu technicznego… opaski” to oczywiście skandal. Wojewoda pewnie chciał dobrze…. dla swojego wizerunku, bądź dla premiera… Ale to są wg mnie wykroczenia popełniane w ramach ich kompetencji i mam nadzieję, że ktoś ich za to prędzej, czy później rozliczy: wlepi karę, da naganę, odsunie od zawodu, czy wsadzi do więzienia. Ale to, że inspektor nadzoru budowlanego mówi co ma zrobić RZGW, by ochronić ludzi przed powodzią i jakiego materiału ma do tego użyć to już woła o pomstę do nieba. Powiecie pewnie, że nic to dziwnego: szef Wód Polskich i właściwy dla tej instytucji minister ustawicznie opowiadają, że obiekty żeglugowe chronią przed powodzią i suszą, a kanalizowanie rzek jest przejawem dbałości o środowisko. Ale jak chyba każdy wolałbym, by o moich butach decydował szewc, jedzenie robił mi kucharz, nad finansami państwa ślęczał po nocach ekonomista, a kierunki edukacji moich dzieci uzgadniał ze mną mądry człowiek.

Niestety, w przypadku powodzi i suszy tak nie jest. Politycy odkryli słaby punkt zarządzania gospodarką wodną – fakt, że ekstremalne zdarzenia, takie jak duże powodzie, czy susze zdarzają się rzadko. Więc plotą nieprawdopodobne androny i podejmują decyzje, które z profesjonalizmem nie mają nic wspólnego. Wiedzą już, że po powodzi, kiedy ludzie są rozgoryczeni można zaproponować cokolwiek – sprawdzenie skuteczności tych propozycji jest niemożliwe. A jak za ileś tam lat zaleje jakieś miasto, wieś, czy pół Polski – no cóż, wtedy powiedzą, że: „…mieliśmy wspaniały plan ale… te nieudolne poprzednie władze, ci ekoterroryści,  ta dybiąca na naszą suwerenność Unia Europejska…„. I nikt im złego słowa nie powie, bo normalni śmiertelnicy się na tym nie znają. A fachowcy… raczej siedzą cicho, bo ich egzystencja jest uzależniona od władzy, która w tej branży zmonopolizowała rynek.

Ratunkiem byłaby instytucja wodna niezależna od polityków. Ale na razie takiej nie mamy.

Roman Konieczny

Do poczytania:

Godyń I., Grela A., Stajno D., Tokarska P., Sustainable Rainwater Management Concept in a Housing Estate with a Financial Feasibility Assessment and Motivational Rainwater Fee System Efficiency Analysis, Water 2020, 12, 151 (dostęp 30.04.2022: Water | Free Full-Text | Sustainable Rainwater Management Concept in a Housing Estate with a Financial Feasibility Assessment and Motivational Rainwater Fee System Efficiency Analysis | HTML (mdpi.com))

NIK, P/12/143 – Funkcjonowanie systemu ochrony przeciwpowodziowej na przykładzie rzeki Serafy, raport NIK, 2012  (dostęp 30.04.2022: https://www.nik.gov.pl/kontrole/P/12/143/LKR/)

Krakow.pl, Zabezpieczenia przeciwpowodziowe mieszkańców Złocienia i Bieżanowa, 13.02.2022 (dostęp 30.04.2022: https://www.krakow.pl/aktualnosci/257068,26,komunikat,zabezpieczenia_przeciwpowodziowe_mieszkancow_zlocienia_i_biezanowa.html)

Małopolski Wojewódzki Inspektor Nadzoru Budowlanego w Krakowie, Decyzja nr 33/2022, 7.02.2022

RZGW w Krakowie, Zabezpieczenie przeciwpowodziowe w dolinie rzeki Serafy. Kolejne działania. Konstruktywna współpraca organów administracji rządowej i samorządowej, 10 luty 2022 (dostęp 30.04.2022: Zabezpieczenie przeciwpowodziowe w dolinie rzeki Serafy. Kolejne działania. Konstruktywna współpraca organów administracji rządowej i samorządowej (wody.gov.pl)

The River Restoration Centre, Przyjazne naturze kształtowanie rzek i potoków – praktyczny podręcznik (tłumaczenie z Manual of River Restoration Techniques), Polski wydawca: Polska Zielona Sieć, Wrocław – Kraków, 2006, (dostęp 30.04.2022: http://straznicy.natura2000.pl/imgturysta/file/rzeki.pdf)

Stowarzyszenie Prokocim Bieżanów STOP Powodzi, strona Facebook (dostęp 30.04.2022: https://www.facebook.com/Stowarzyszenie-Bie%C5%BCan%C3%B3w-Prokocim-STOP-Powodzi-104493548636779/)

SCIENCE FOR UKRAINE – DOBRYCH INFORMACJI JEST BEZ LIKU

® 24 marca po 30 godzinnej podróży dotarła do Akwizgranu studentka biologii z Kijowa. Uniwersytet RWTH pomoże jej ukończyć pracę licencjacką i być może przygotować dysertację doktorska. ® Tamara dostała gościnne stanowisko socjologa na Freie Universität w Barlinie. ® Na Uniwersytet w Cordobie przyjęto trzyosobowy zespół specjalistów z zakresu nanochemii. ® Uniwersytet Aleksandra Dubčka w Trencinie na początku kwietnia poinformował, że w najbliższym czasie prace na Wydziale Obróbki Szkła rozpocznie Anastasiia. Przyjechała do Trencina z rodziną.

Tamara, Mariana, Olena+Tanja+Boris, Anastasiia (Źródło: @Sci_for_Ukraine)

Ofert łączących uchodźców i uniwersytety jest dużo. Można je znaleźć na internetowych witrynach, stronach Facebooka, czy Twitter wielu instytucji naukowych. By ułatwić do nich dostęp już po kilku dniach od rozpoczęcia wojny powstał międzynarodowy ruch SCIENCE FOR UKRAINNE zainicjowany w ramach międzynarodowego projektu koordynowanego przez Instytut Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

Poza próbą zebrania w jednym miejscu ofert uniwersytetów i instytucji badawczych ze świata celem setek pracujących społecznie ludzi jest również rozpropagowanie potrzeby wsparcia nauki ukraińskiej. Nie mniej ważna jest solidarność, jaką uczestnicy ruchu podejmują dla ratowania indywidualnych losów swoich kolegów i koleżanek z Ukrainy. W bazie danych jest obecnie ponad 1950 ofert pracy z 52 krajów świata, które czekają na pracowników nauki i studentów z Ukrainy (i nie tylko).

Dlaczego to takie istotne?

Szacuje się, że w Ukrainie działało przed wojną około 650 instytucji naukowych, w których pracowało ponad 95 tysięcy pracowników naukowych i naukowo – technicznych. Z danych ONZ wynika, że dzisiaj aż 47 instytucji  poważnie uszkodzonych, dwie zostały zniszczone zupełnie, a o osiemnastu kolejnych nic nie wiadomo, bo są na terenach okupowanych przez Rosjan.

Wiele z pozostałych przestało pracować. Teoretycznie kraj może opuścić 54 tysiące pracowników nauki (ograniczenia wynikają z ustawy o mobilizacji narodowej), ale ukraińskie Ministerstwo Nauki szacuje, że nie wyjedzie więcej niż 27 tysięcy. To główna grupa szukająca pracy za granicą.

Trzeba jednak pamiętać, że w kraju zostanie 68 tys. ich kolegów, z których część również nie będzie miała pracy. W kraju ogarniętym wojną nauka nie będzie priorytetem.

Potrzeby są naprawdę duże. Jak bardzo, wystarczy policzyć liczbę miejsc, jakie musiałyby zaoferować uniwersytety europejskie, by zapewnić choć chwilowe zajęcie dla tych, którzy wyjechali z Ukrainy. Szacuje się, że w całej Europie jest około 4000 uniwersytetów – by zaspokoić potrzeby każda z nich musiałaby zaproponować 7 miejsc pracy.

Ile jest ofert w bazach SCIENCE FOR UKRAINE?

W bazie projektu jest obecnie ponad 1950 ofert instytucji z 52 krajów świata. Ponad 70% wszystkich ofert pochodzi z 10 krajów. Wśród nich jest Polska.

Ale pomaga nie tylko Europa, czy USA i Kanada. Oferty pochodzą z instytucji z całego świata – również z Chin, Turcji, Egiptu, Brazylii, Korei Południowej, Kambodży, Cypru, Taiwanu i wielu innych krajów.

Warto zauważyć, że na tej liście są oferty najlepszych uniwersytetów na świecie. Wśród uniwersytetów Zjednoczonego Królestwa są: Uniwersytet Oxford i Cambridge, Imperial College i University College w Londynie. Spośród niemieckich szkół wyższych: Uniwersytet w Heidelbergu, Uniwersytet w Monachium, Uniwersytet Techniczny w Berlinie, Uniwersytet w Getyndze. Wśród wielu dobrych uniwersytetów w USA są również: Massachusetts Institute of Technology (MIT), Stanford, Yale, Uniwersytet Kalifornijski w  Berkeley i wiele innych.

Rysunek 2. Panoramiczny widok z kościoła uniwersytetu św. Marii w Oxford, CC.BY-SA.2.0 fot. x70tjw

Ilościowo najwięcej jest propozycji dla studentów studiów magisterskich i doktoranckich. Kilka przykładów: kilka uniwersytetów hiszpańskiego regionu Kastylia ( w tym uniwersytet w Salamance) oferuje 100 miejsc dla ukraińskich studentów studiów licencjackich, magisterskich i doktoranckich w tym semestrze zapewniając im zakwaterowanie i finansową zapomogę na codzienne utrzymanie. Z kolei litewski Uniwersytet Nauk Stosowanych jest gotowy przyjąć 30 studentów z Ukrainy i zapłacić za ich studia: 10 studentów będzie mogło studiować rozwój i nadzorowanie systemów informacyjnych, 10 studentów – biznes międzynarodowy i 10 studentów – programy studiów fizjoterapii.

Ale oferta dla pracowników badawczych też jest znacząca. Przykład: Politechnika w Bari (Włochy), chce przyjąć 10 wysoko wykwalifikowanych profesorów i naukowców z ukraińskich uniwersytetów, centrów badawczych lub instytucji szkolnictwa wyższego, którzy chcą rozwijać działalność dydaktyczną i badawczą.

Rysunek 3 Instytut Maxxa Plancka w Berlinie, fot. Jochen Teufel, CC BY-SA 3.0

Wiele ofert nie określa liczby oferowanych miejsc pracy. Niemiecki Instytut Maxa Plancka oferuje finansowanie ukraińskim naukowcom na różnych etapach kariery: profesorom, postdocom, doktorantom, studentom studiów magisterskich i licencjackich. Jak piszą przedstawiciele instytutu: ”najlepiej w dziedzinie biologii zakażeń, immunologii, mikrobiologii, ale jesteśmy bardzo elastyczni, jeśli chodzi o zainteresowania badawcze”.

Czy to wystarczająca oferta? Z pewnością nie, ale przeglądając te setki deklaracji, to intuicyjnie można przyjąć, że propozycji zajęć jest około 5 – 10 razy więcej niż samych ofert. Problem w tym, czy pasują one do potrzeb.

Jakich dziedzin dotyczą oferty?

By ułatwić szukanie ofert baza danych S4U została uporządkowana wg standardowego podziału dziedzin naukowych. Najwięcej ofert dotyczy nauk przyrodniczych (matematyka,, biologia, chemia, fizyka, nauka o środowisku, informatyka) – jest ich prawie 1200. Następne w kolejności to inżynieria i technika, gdzie ofert jest 566 ofert. 521 ofert dotyczy medycyny i nauki o zdrowiu, a w dalszej kolejności są: nauki społeczne – 293 oferty, nauki humanistyczne i sztuka – 225 ofert oraz rolnictwo i weterynaria – 119 ofert.

To nie do końca odpowiada popularności kierunków studiów, jakie obserwujemy w Europie i USA. W obu przypadkach największą popularnością cieszą się: zarządzanie, działalność biznesową oraz prawo, czyli obszar nauk społecznych. W następnej kolejności jest medycyna i nauki o zdrowiu, inżynieria jest na dalszych miejscach. Ale te rozbieżności niewiele znaczą – bo nie znamy struktury oczekiwań uchodźców: tak studentów, jak badaczy i dydaktyków. Świetnie, że oferta jest bardzo zróżnicowana. Niektórzy z oferentów zdają sobie sprawę, że kierunki poszukiwanej przez uchodźców pracy mogą być bardzo różne, stąd szeroki zakres oferty.

Co proponują uniwersytety?

Zakres form pomocy jest bardzo szeroki, ale głównie to oferty pracy etatowej, pracy w ramach projektów, stypendia dla studentów i doktorantów. Uzupełnione różnego rodzaju kursami. Część z nich oferuje też zakwaterowanie, np. nieodpłatne akademiki dla studentów lub pokrycie kosztów podróży. Oferenci mając świadomość, że uchodźcami są najczęściej kobiety z dziećmi więc deklarują nie tylko zatrudnienie. Dziesiątki ofert zawierają deklaracje pomocy w zorganizowaniu szkoły lub opieki nad dziećmi w czasie pracy.

Szwedzki medyczny Instytut Karolinska, którego komitet przyznaje nagrody Nobla w dziedzinie medycyny oferuje pracę, ale i kusi dodatkowymi benefitami „Szwecja jest krajem bardzo przyjaznym rodzinom z doskonałą opieką nad dziećmi i edukacją w przystępnych cenach. Pomożemy Ci się tu zadomowić. Kursy językowe są dostępne dla wszystkich nowo przybyłych. Elastyczne godziny pracy. Fajny zespół.”

Warszawska Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej proponując 4 – 6 miesięczne zajęcia oferuje też bardzo szeroki program uzupełniający: „stypendium pomostowe oraz dodatkowe formy wsparcia: finansowanie prywatnej opieki medycznej, wsparcie psychologiczne we współpracy z Kliniką Terapii Poznawczo-Behawioralnej Uniwersytetu SWPS, lekcje języka polskiego, wsparcie w sprawach związanych z codziennym życiem w Polsce….”

Są też sympatyczne indywidualne propozycje – Prof. Mimoza Hafizi, który jest szefem grupy fizyków i astrofizyków na Uniwersytecie w Tiranie (Albania) dodaje do oferty zatrudnienia prywatną deklarację: „Badaczka jest mile widziana ze swoimi dziećmi, mam wystarczająco dużo miejsca. Wsparcie to ma charakter osobisty i nie jest finansowane przez żadną instytucję.”
(po lewej Mimoza Hafizi, CC BY-SA 4.0)

Część ofert, choć nie jest ich wiele, nie oferuje pensji, czy stypendium, ale pokrycie kosztów pobytu i udział w ciekawych pracach. Małe Laboratorium zajmujące się innowacjami z Uniwersytetu w Hanowerze proponując trzymiesięczną pracę dodaje: „Nie możemy Ci zapłacić, ale oferujemy bezpłatny akademik, darmowy lunch i pracę (naukową) z najnowocześniejszą technologią laserową i nowymi firmami. Do Twoich obowiązków należeć będzie (a) napisanie pracy naukowej oraz (2) wspieranie startupów swoją wiedzą.

Okres zatrudnienia i praca zdalna

Potrzeby uchodźców są w tym zakresie różne. Część deklaruje, że chce wracać zaraz jak tylko się sytuacja na Ukrainie ustabilizuje, stąd wiele propozycji dotyczy pracy lub udziału w projektach na krótki czas: 3 – 6 miesięcy. W wielu przypadkach z deklaracją możliwości przedłużenia. Statysycznie oferty do 6 miesięcy to 23% wszystkich, do 12 miesięcy 26% wszystkich. Na dłuższe okresy deklaracje dotyczą około 15% ofert. Pozostałe oferty nie definiują wprost okresu zatrudnienia.

Warto też zaznaczyć, że część ofert dotyczy również uchodźców wewnętrznych w Ukrainie, czyli pracowników nauki, którzy pozostali w kraju. Nie jest to duża oferta, ale możliwość pracy zdalnej oferuje około 100 propozycji pracy. Dotyczy to głównie instytucji z krajów spoza Europy, ale nie tylko. Położony w Anchorage u podnóża gór na Alasce uniwersytet proponuje: „wsparcie finansowe i mentorskie dla postdoców lub młodszych wykładowców z Ukrainy na okres 1-3 miesięcy w celu pracy zdalnej w dziedzinie wirusologii (ludzkiej lub weterynaryjnej), bioinformatyki, epidemiologii. Obejmuje to również mentoring i łączenie naukowców z USA, Ukrainy i UE.”.

Rysunek 5 Widok na Anchorage, Fot. Frank K., licencja CC BY 2.0

Uniwersytet w Toronto ma w ofercie: „…płatne zdalne stanowisko (wstępnie na 4-5 miesięcy) dla studenta studiów licencjackich, magisterskich lub doktoranckich z Ukrainy, w celu prowadzenia badań nad głębokim uczeniem i widzeniem komputerowym z zastosowaniem do robotycznych egzoszkieletów..” Sonja Aits, będąca szefem grupy badawczej zajmującej się „śmiercią komórek, lizosomami i sztuczną inteligencją” na uniwersytecie w Lund (Szwecja) pisze tak: „Możliwa jest również praca zdalna oraz studia, dostępna jest infrastruktura superkomputerowa. Uniwersytet w Lund jest uniwersytetem z pierwszej setki z dużą społecznością zajmującą się sztuczną inteligencją, którą pomagam koordynować.” Uniwersytet Yang Ming Chiao Tung z Taiwanu oferuje: „Możemy uzgodnić rodzaj pracy (zdalna lub w biurze), projekt, wsparcie w relokacji, wynagrodzenie. Nasze laboratorium zajmuje się uczeniem maszynowym w zastosowaniach biomedycznych oraz elektroniką ubieralną dla medycyny spersonalizowanej.

Paszport niekoniecznie musi być ukraiński

Nie wszystkie oferty ograniczają się do pracowników badawczych lub studentów z Ukrainy. Uniwersytet w Zurichu „… zrobi wszystko, co w jego mocy, aby pomóc i wesprzeć pedagogów, naukowców i studentów uczelni wyższych na całej Ukrainie. UZH oferuje również pomoc rosyjskim naukowcom, którzy znaleźli się w tej sytuacji nie z własnej winy.”. Uniwersytet Paris Sciences et Lettres „… ogłosił utworzenie funduszu o początkowej kwocie 500 tys. euro (EPE i jego instytucje) na przyjęcie studentów-uchodźców z Ukrainy lub krajów trzecich (kurs nadzwyczajny): uniwersytet zaproponował, że w pierwszej kolejności przyjmie 53 studentów.” Uniwersytet Óbuda  w Budapeszcie „… zapewnia status studenta gościnnego na aktualnie prowadzonych kursach, które są otwarte zarówno dla studentów ukraińskich, jak i studentów z krajów trzecich legalnie przebywających na Ukrainie.”

Na zakończenie

Dobrych informacji o udanych skojarzeniach ofert i konkretnych losów uchodźców z Ukrainy jest bez liku. Ale sukces zależy od skali rozpropagowania informacji, że taka oferta jest dostępna. Jeśli to możliwe, warto rozpowszechniać informacje o programie SCIENCE FOR UKRAINE wszędzie tam, gdzie nasi koledzy z Ukrainy mogą zaglądać, by znaleźć pracę, ale też tam, gdzie pracują ludzie próbujący im pomóc. W tym morzu nieszczęścia każdy dobry gest i każda szczęśliwie zakończona akcja stabilizująca czyjeś zaburzone przez wojnę życia jest nie tylko miarą naszej solidarności, ale tamą dla lęków uchodźców o ich dalsze losy i szansą na odbudowanie ich poczucia bezpieczeństwa. Czy możemy zrobić coś lepszego? W Internecie jest sporo komentarzy do programu S4U: „Jestem dumny, że mój uniwersytet podjął taką inicjatywę” napisał ktoś na Twiterze pod informacją, że pierwszym gościem z Ukrainy, który skorzystał z propozycji wydziału prawa na Uniwersytecie w Tel Awiwie jest Mariana ze Lwowa. Przyjechała 17 marca i przez następne 6 miesięcy będzie kontynuować badania potrzebne do ukończenia jej pracy doktorskiej.

FANTASTYCZNI POLACY BUDUJĄ ŻEGLUGĘ

Przystanek metra to nieciekawe miejsce. Rano w szczególności. Żadnych rozmów, tylko tupot butów po ruchomych schodach i jazgot hamujących pociągów. Kilkanaście lat temu, na takiej stacji w centrum Waszyngtonu pojawił się młody mężczyzna w bejsbolówce. Wyjął skrzypce i zaczął grać Chaconne Bacha – jeden z najtrudniejszych utworów na skrzypce solo. Z tysiąca osób, które przeszły koło niego kilkadziesiąt zostawiło jakieś drobniaki – zebrało się w sumie 32 dolary.

Skrzypkiem był jeden z najlepszych wirtuozów na świecie – Joshua Bell, który za minutę występu inkasuje zwykle 1000 dolarów. Skrzypce, na których grał, kupił za prawie 4 mln dolarów. Solowy koncert w metrze był eksperymentem, jaki Bell wspólnie z redakcją dziennika Washington Post przeprowadzili, by sprawdzić, czy tzw. wysoka sztuka jest rozpoznawalna przez zaprzątniętych własnymi sprawami ludzi. Wynik eksperymentu był dołujący – nikt nie rozpoznał mistrza i jego gry. Poza jedną kobietą, która poprzedniego dnia była na jego koncercie.

Joshua Bell w Waszyngtońskim metrze

Czy z tego wynika, że nie zauważamy niezwykłych, odkrywczych i ponadczasowych rozwiązań również w innych niż sztuka obszarach? W rozwiązaniach społecznych, ekonomii, czy wreszcie w tym, co interesuje nas najbardziej – w gospodarce wodnej? Moim zdaniem jest znacznie gorzej – nie tylko nie zauważamy mistrzów (może dlatego że jest ich mało), ale co gorsza nie zauważamy cwaniaków, którzy z zatroskana miną próbują nam wmówić, że robią coś „innowacyjnego” by poprawić nasze życie. A tak naprawdę działają w interesie jednej grupy lub swoim własnym.

Takim obszarem, gdzie mistrzów à rebours spotkać można na pęczki jest gospodarka wodna. Łatwo ich poznać po różnych zrachowaniach, ale ostatnio najważniejszym jest maniakalne dążenie do budowy potęgi żeglugowej Polski.  Co nie ma ani merytorycznego sensu, ani ekonomicznego uzasadnienia, w dodatku potrzeba na to niewyobrażalnych publicznych pieniędzy. A że ten pomysł nie ma dobrej prasy, nie jest też nośny społecznie to próbują nam „sprzedać” obiekty żeglugowe w opakowaniach zastępczych. A to jako obiekty niezbędne dla ograniczenia suszy, a to jako przeciwpowodziowe. Przykładów takich działań mamy bez liku. Okrętem „flagowym” jest stopień Siarzewo.

Czy Siarzewo chroni przed powodzią?

Siarzewo to stopień żeglugowy na dolnej Wiśle, który ma zostać zbudowany poniżej stopnia we Włocławku. W zależności od sytuacji – z innych powodów: bezpieczeństwa, powodzi, suszy, komfortu dla ryb, nawet komunikacji przez Wisłę. O żegludze się raczej nie wspomina. Na stronach Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej (KZGW) opublikowano tekst zatytułowany zatytułowany „Siarzewo – innowacyjny stopień wodny” (opublikowano go również w marcu 2021 w Dzienniku Gazeta Prawna) z argumentami za budową tego stopnia – powódź to argument najważniejszy. Według KZGW w najbliższej okolicy stopnia (dolina Włocławsko – Ciechocińska) powódź zagraża 14 tysiącom budynków i około 100 tysiącom ludzi, a potencjalne straty mogą wynieść aż 9,5 mld złotych. Dwa akapity dalej autor widać doszedł do wniosku, że 9 mld to za mało, więc napisał, że sumaryczne spodziewane straty w „rejonie dolnej Wisły” to 13 miliardów złotych dla powodzi o średnim prawdopodobieństwie (czyli zapewne powodzi stuletniej) a 15 miliardów złotych przy powodzi o małym prawdopodobieństwie (można rozumieć, że powodzi pięćsetletniej). Trochę się w tym pogubiłem, ale uspokoiły mnie dwa następne zdania. „Praca dwóch zbiorników (we Włocławku i Siarzewie) zmniejszy zagrożenie powodziowe, a niekiedy je całkowicie wyeliminuje. Przyczyni się do ponad 50% redukcji fal o parametrach dotychczasowych wylewów wód w Toruniu (przy pojedynczym zbiorniku tylko do 38%) i dalszego ich złagodzenia w formie retencji dolinnej w dół rzeki.

Chciałoby się wykrzyknąć: „Niebywałe! Niezwykłe!” Wynika z tego, że nasi fachowcy… powiedzmy to wyraźnie – polscy fachowcy potrafią przy pomocy niewielkiego progu, który „nie będzie tamował przepływu wody w Wisłe”, w dodatku prawie bez zbiornika, bo „zbiornik zostanie utworzony tylko w ramach naturalnego koryta rzecznego” zredukować do połowy, a czasem nawet do zera gigantyczne straty sięgające 15 miliardów złotych na 260 kilometrowym odcinku od Siarzewa – do Bałtyku. Tego na świecie nikt nie dokonał i nikt tego nie umie. Tylko my – fantastyczni Polacy!. Amerykanie z tą swoją Doliną Krzemową, z tym zwariowanym Elonem Muskiem, z tymi wszystkimi Zuckenbergami, Jobsami i Benzosami mogą się schować za szafę.

A na poważnie? Zacznijmy od tego, że nieprawdą jest, że poniżej Siarzewa powódź może zalać 14 tysięcy budynków, a straty mogą osiągnąć wysokość 13 albo 15 miliardów złotych. Dlaczego? Bo największa powódź, dla której KZGW policzyło straty (dane dostępne z map ryzyka powodziowego), czyli zdarzająca się średnio raz na 500 lat może zalać na odcinku od Siarzewa do morza niecałe 2 tysiące budynków (łącznie z budynkami wzdłuż dopływów Wisły) i spowodować straty rzędu 700 mln złotych. Skąd więc się wzięło tych 15 tys. budynków, o których pisze KZGW? Z danych z map ryzyka wynika, że są to najprawdopodobniej wszystkie (co nie znaczy zagrożone) budynki w dolinie Wisły – od Siarzewa do Bałtyku wraz z całymi Żuławami. Teoretycznie mogą zostać zalane, ale powódź musiałaby być biblijna. Niezależnie od wszystkiego zbiornik Siarzewo na takie powodzie wpływu nie ma (o czym dalej). Wiadomo też skąd autor wziął straty wysokości 9 miliardów złotych – to straty dla powodzi stuletniej tyle, że dla całej Wisły wraz z jej wszystkimi dopływami. Czyli nie dla 260 km od Siarzewa licząc do Bałtyku, ale dla jakiś na oko 2500 km. Hmmm…. Wisława Szymborska napisała kiedyś uroczy wiersz o średniowieczu.

Wisława Szymborska, Wikipedia link do całego wiersza „Miniatura Średniowieczna”

Może było tak, że autor tekstu choć świadom, że nie ma talentu poetki chciał przekonać czytelników do tej inwestycji sugerując, że odcinek od Siarzewa do morza to najstratniejszy odcinek Wisły. Problem w tym, że publiczna instytucja, by przekonać nas do swoich zamysłów nie ma nas raczyć hiperbolami, nie ma przesadzać, zmyślać, kłamać, czy konfabulować, ale powinna rzetelnie informować – mieć przekonujące argumenty. A że ich nie ma – to kłamie. Bo nie wydaje się  możliwe, by w KZGW nie potrafili ze zrozumieniem czytać danych ze na swoje potrzeby baz ryzyka powodziowego.

Nieprawdą jest również, że zbiornik Siarzewo we współpracy ze zbiornikiem Włocławskim umożliwia zmniejszenie istotnego zagrożenia powodziowego nawet do zera. Analizę możliwości zbiornika Włocławek zrobił kilka lat temu Jędrzej Kosiński [Kosiński, 2013] na podstawie 50 różnych powodzi jakie wystąpiły w tej okolicy od 1971 do 2011 roku. I co się okazało? Wyszło mu, że zbiornik Włocławski rzeczywiście potrafił zredukować 13 z tych 50 powodzi do przepływu nie powodującego strat w Toruniu. Tyle… że to powodzie niewielkie – zdarzające się średnio częściej niż raz na 10 lat, czyli takie przed, którymi skutecznie chronią wały wiślane i które Toruniowi nie zagrażały i nie zagrażają. A co z powodziami większymi? Według Kosińskiego, aby zbiornik zredukował do bezpiecznego poziomu największą falę, jaka tam wystąpiła (w 1972 roku, podobna była w 2010) musiałby być kilkadziesiąt – nawet ponad sto razy większy.

Szczyt osiągnięć zbiornika w zakresie ograniczania skutków powodzi do zera to powódź 10 letnia. Czyli znowu taka, co mieści się w wałach poniżej zbiornika. I tylko dla ścisłości warto dodać, że w tej strefie zagrożenia od Siarzewa do morza są… 2 budynki (źródło – mapy ryzyka powodziowego KZGW). A nie 15 tysięcy…

Warto też mieć świadomość, że zbiornik przyczynia się do powstawania powodzi zatorowych. Prof. Marek Grześ, który badał te zjawiska po 20 latach eksploatacji zbiornika napisał w 1991 roku tak: „ … środkowa i górna część zbiornika Włocławek jest najbardziej newralgicznym miejscem zatorowym w Polsce. … W ciągu dwudziestoletniej eksploatacji zbiornika odnotowano w nim co najmniej 24 zjawiska zatorowe. Wszystkie powyżej km 654,5 (czyli około 30 km w górę rzeki od stopnia – dopisek RK).

Tyle informacji z istniejącego zbiornika Włocławku – a co z możliwościami zbiornika Siarzewo? Po pierwsze będzie on trzy razy mniejszy niż Włocławek, więc jego zdolność do „redukcji fali powodziowej” też będzie odpowiednio mniejsza. Powódź stuletnia wypełni pojemność powodziową tego zbiornika (15,5 mln m3) w pół godziny, powódź z 2010 roku w 40 minut, niewielka powódź powtarzająca się średnio co 10 lat mniej niż godzinę! W porównaniu z czasem trwania fali powodziowej w tym miejscu, to tyle co nic, bo nawet niewielka powódź trwa w tym miejscu 100 razy dłużej. Tak więc, zbiornik Siarzewo choćby nie wiem, jak się wysilał, nie będzie miał żadnego wpływu na ograniczenie strat powodziowych. Fala powodziowa nie zauważy nawet, że przez niego przepływa.

Aleksander Kruszewski, w analizie sporządzonej dla WWF w 2012 roku przeliczył w kilku wariantach, jak falę powodziową z 2010 roku potrafiłyby wspólnie zagospodarować oba zbiorniki Włocławek i Siarzewo. I jego konkluzja była następująca: „Przeprowadzone obliczenia pokazują, że zmiany w sposobie funkcjonowania stopnia Włocławek, budowa dodatkowego stopnia w rejonie Siarzewa nie będą miały jednoznacznie pozytywnego wpływu na „poprawę bezpieczeństwa powodziowego”. W najlepszym razie mogą być obojętne. Powódź roku 2010 w rejonie środkowej Wisły z uwagi na objętość pokazała, że stopnie wodne mogą również w pewnych warunkach stworzyć dodatkowe zagrożenie powodziowe”.

Onet Kultura, Wywiad z Cecylią Malik

Siarzewo jako remedium na suszę

Najgorsze jest to, że powtarzanie od wielu lat tych samych bredni/kłamstw działa na lokalnych mieszkańców i lokalne władze. Atmosferę podgrzewają w dodatku politycy – posłanka Anna Sobecka (była spikerka Radia Maryja) zainicjowała na Kujawach akcję zbierania podpisów pod petycja za budową stopnia Siarzewo. A mieszkańcy – zmyleni ciągłym straszeniem, że bez tego stopnia grożą im wszystkie plagi świata złożyli pod petycją ponad 100 tys podpisów. Są przekonani, że zbiornik Siarzewo poprawi warunki nawodnienia gleb na Kujawach. Czy rzeczywiście?

Zbiornik nie nawodni Kujaw – nie spełni oczekiwań lokalnej społeczności. Z analiz przeprowadzonych przez WWF wynika, że zbiornik poprawi sytuację – podniesie wody gruntowe w strefie o szerokości średniej niecałe 4 km. Mimo, że zbiornik ma ponad 30 km długości poprawa dotyczyć więc będzie 3% powierzchni Kujaw!

Stopień spowoduje erozję koryta Wisły poniżej zbiornika na odcinku co najmniej kilkudziesięciu kilometrów. Co w konsekwencji wywoła spadek wód gruntowych wzdłuż rzeki i gorsze nawodnienie gleb. Mówiąc prosto – co się nawodni powyżej zapory, to się odwodni poniżej. To prawidłowość. Poniżej Włocławka erozja wynosi 4 – 6 metrów w pobliżu zbiornika, a kilkadziesiąt kilometrów dalej dno rzeki jest niżej niż dawniej o kilka metrów. W raporcie o oddziaływaniu stopnia Siarzewo na środowisko (T. IV, s. 34) napisano wprost, że erozja denna spowoduje obniżenie dna Wisły poniżej nowego stopnia  o ponad 4 m w ciągu 55 lat po oddaniu stopnia do eksploatacji, a 2,2 m w pierwszych 20 latach. Podobnie jest poniżej innych stopni na całym świecie, np. w Brzegu Dolnym na Odrze.

Niżówki mogą być większe niż były. Analizy wpływu zbiornika na stany wody poniżej przeprowadzone przez Piotra Gierszewskiego [Gierszewski, 2018] pokazały, że niżówki poniżej były w czasie istnienia zbiornika większe niż gdy zbiornika nie było, „… zapora we Włocławku wpływała na pogłębienie się niżówek, co jest widoczne w przebiegu uśrednionych wartości przepływów minimalnych, szczególnie 1, 3 i 7-dniowych”. Wpływa na to praca elektrowni.

Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź jest prosta: zadaniem stopni żeglugowych nie jest retencja, co pozwala na gromadzenie wody, kiedy jest jej za dużo i „dolewanie” do niskich przepływów, kiedy robi się susza. Jego zadaniem jest utrzymywanie stałego poziomu wody dla celów żeglugowych i ewentualnie produkcji energii, a do tego nie jest potrzebna duża rezerwa retencyjna. Taki właśnie jest Włocławek i takie będzie Siarzewo. Umożliwiają żeglugę, ale nie mają znaczenia powodziowego i wyrównania przepływów.

Administracja wodna wszystko to wie (widać to po cytatach i co może ważniejsze – po przemilczeniach). Mimo to przekonuje, że stopień żeglugowy może skutecznie przeciwdziałać suszy na dużych obszarach i chronić przed powodzią. Czyli kłamie.

„Innowacyjny stopień wodny Siarzewo” – strony PGW Wody Polskie

Siarzewo to gra wstępna – duży przekręt to PZRP

Plany Zarządzania Ryzykiem Powodziowym (PZRP) dla dorzeczy przygotowujemy w Polsce drugi raz. Pierwsze, sprzed sześciu lat nie były dobre. Obecne są jeszcze gorsze. Trudno je w ogóle nazwać planami. To listy działań (ponad 11000 dla Wisły i Odry), które mają stwarzać wrażenie, że ograniczą ryzyko powodziowe w Polsce, zatopione w morzu słów sugerujących z kolei, że wybrano je w oparciu o przemyślaną i dogłębną analizę. Ale czytając te raporty widać, że tam żadnego głębokiego namysłu nie było.

Aby pokazać te niekonsekwencje trzeba zrobić krótki wstęp. Plany we wszystkich krajach są poprzedzone Wstępną Oceną Ryzyka Powodziowego (tzw. WORP). Ich zadaniem jest wskazanie dla jakich rodzajów powodzi i jakich obszarów mają być przygotowane mapy zagrożenia (zasięgi powodzi) i ryzyka powodziowego (w uproszczeniu: możliwe zniszczenia, straty), a w przyszłości plany. To niezbędne dane, by można było w planach ocenić, czy proponowane działania skuteczne redukują ryzyko i czy są efektywne ekonomicznie. Drugim ważnym dokumentem jest metodyka sporządzania planów. Taka metodyka to zestaw procedur i wytycznych, jak sporządzać plany, by skutecznie ograniczyć ryzyko powodziowe i w dodatku zrobić to możliwie tanio. Jednym z elementów jakie zaproponowali autorzy metodyki była procedura S.M.A.R.T. – miała ona pomóc spośród proponowanych działań wybierać tylko te, które są skuteczne i dobrze przygotowane. W największym skrócie znaczy to, że: mają jednostkę wdrażającą (musi być jej zgoda), wyliczoną skuteczność w redukowaniu ryzyka, możliwość ustalenia czy działanie jest ekonomicznie opłacalne, oraz czy są zapewnione środki na jego realizację. Metodyka i wstępna ocena ryzyka powodziowego zostały zatwierdzone przez KZGW. Ale nikt się nią przy sporządzaniu planów nimi przejmował. Przykłady poniżej.

Działania dla powodzi spoza WORP. W planach powinny się znaleźć tylko działania ograniczające ryzyko dla powodzi i obszarów wyznaczonych w WORP. Bo tylko dla nich są dane, które pozwalają ocenić ich skuteczność i efektywność ekonomiczną. W WORP ustalono, że takie dane mamy dla powodzi od wylewu rzek i od awarii zbiorników retencyjnych: Dobromierz, Mietków, Słup, Przeczyce, Świnna Poręba, Chańcza, Besko (dla wszystkich sporządzono mapy). A w planach mamy tak: 23 działania dotyczące powodzi zatorowych o gigantycznym budżecie (brak możliwości oceny skuteczności), dwa działania dla przelania się wody przez wały (brak możliwości oceny skuteczności), jedno działanie dotyczące awarii zbiorników Pakośc i Gopło (brak możliwości oceny skuteczności) – czyli innych niż określono w WORP. Reszta dotyczy powodzi od rzek.

Działania niczyje. Procedura SMART wyraźnie mówi, że działania muszą mieć zdefiniowane jednostki wdrażające (instytucje). Mimo to w planie dla Wisły aż 14 działań ma w rubryce „Jednostka odpowiedzialna” wpisane „nie dotyczy”. W planie dla Odry sytuacja jest bardziej złożona, bo dla 6 działań są w tej rubryce wspinano „nie podano”, ale są też takie z ogólnikowymi sformułowaniami niedopuszczanymi przez metodykę, jak „jednostki samorządu terytorialnego”, „zainteresowane gminy” czy „właściciele obiektów”. Tak na marginesie, ciekawe, czy te jednostki wiedzą że w planach przewidziano dla nich wiele obowiązków.

Działania bez kosztów. Procedura mówi też, że podstawą wariantowania jest analiza kosztów – korzyści. Nie da się jej zrobić bez ustalenia kosztów inwestycji. W planie dla Wisły są 43 działania, które w rubryce koszty mają wpisane „nie dotyczy” (nie wiadomo co to znaczy), a 4 działania maja wpis „w opracowaniu”. I warto podkreślić, że są to działania, których koszt może być większy niż cały budżet planu dla dorzecza Wisły bo dotyczą stopni żeglugowych na dolnej Wiśle: Chełmno, Gniew, Grudziądz, Solec Kujawski. Co ciekawe te stopnie żeglugowe w innych planach mają określone koszty. W planie dla Odry tylko jedno działanie ma wpis „nie dotyczy”. Czyli 48 działań zawartych w obu planach nie ma określonych kosztów niezbędnych do wdrożenia.

Ekspertyza w zakresie rozwoju śródlądowych dróg wodnych…

Takich przykładów jest bez liku – listę można by długo ciągnąć. Opisuję je tylko dlatego by pokazać, że działania, których skuteczności nie da się ocenić, wprowadzono do planów nie w oparciu o racjonalne procedury, ale dlatego, że ktoś tego chciał. A że nie pasują do reszty, nie ma danych by ocenić ich skuteczność, nie wiadomo ile kosztują – nie ma znaczenia.

Kuchenne schody w PZRP dla obiektów żeglugowych

Poszukiwanie na listach działań, których wpływ na powodzie jest niewielki jest niezwykle trudne. W planach nie ma bowiem informacji, które by to ułatwiały. Opisy są nic nie mówiące, a czasem bełkotliwe, np. „Środki dla obniżenia ryzyk powodziowych w zlewni górnego cieku rzeki Opawy – Środki na odcinku pod Krnovem ochrona terenu lewobrzeżnego – Rzeczypospolita Polska”. Brak jest też informacji o skuteczności poszczególnych działań, by nie wspomnieć o efektywności ekonomicznej. Szukając więc działań, które poprawiają żeglugę, a nie chronią przed powodzią trzeba opierać się na skąpych opisach lub wspierać się informacjami z innych dokumentów. Wyniki najprostszych poszukiwań są następujące: plany przewidują budowę 7 nowych stopni żeglugowych za kwotę 16,5 mld złotych (ponieważ część nie miała kosztów, wziąłem je z innych oficjalnych dokumentów), przewidują też 9 działań związanych z modernizacją istniejących stopni o budżecie 142 mln złotych, oraz cztery działania związane z modernizacją istniejących dróg wodnych o budżecie ponad 2 mld złotych. Razem około 19 miliardów złotych. Koszty wszystkich działań w planach mających ograniczyć ryzyko powodziowe to około 29 mld. To jasno pokazuje, co dla biurokratów z ministerstwa i dla polityków jest ważne, a co nie. Redukcja ryzyka powodziowego to tylko pretekst.

Trzeba mieć też świadomość, że działań żeglugowych w planie jest więcej – to z pewnością część działań, które zostały przypisane do celu ułatwiającego akcję lodołamania (23 działania dla Wisły i Odry), jak np. podwyższenie mostów za 0,5 mld złotych i inne.

Czy kłamstwo nadal ma krótkie nogi?

Lektura tekstów i planów opracowywanych przez KZGW nie prowadzi do refleksji, że oto mamy do czynienia z profesjonalną, by nie używać słowa mistrzowską, w zakresie gospodarki wodnej, instytucją. To raczej arogancka próba wyłudzenia gigantycznych pieniędzy z budżetu państwa na działania, które nie mają żadnego ekonomicznego uzasadnienia i merytorycznego sensu. To efekt upolitycznienia tej instytucji i wciąż mocnego lobby hydrotechnicznego. Politycy uwielbiają wielkie przedsięwzięcia, jak przekop mierzei wiślanej, Centralny Port Komunikacyjny, czy budowa potęgi żeglugowej Polski. Pozwalają one budować im swój image, jako ludzi dbających o należne Polsce miejsce wśród innych w Europie. A my im wierzymy.

Problem w tym, że wszyscy jesteśmy niewolnikami przekonania, że administracja, którą powołują ludzie wybrani przez nas w demokratycznych wyborach i którą utrzymujemy z naszych podatków nas nie oszuka.  Nic bardziej mylnego. Kłamstwo w przestrzeni publicznej jest dzisiaj czymś codziennym. W gospodarce wodnej również. Rzućcie okiem na plany przeciwdziałania skutkom suszy – tam też jest stopień Siarzewo. I chyba niewiele da się z tym zrobić, bo jak twierdzi prof. Zygmunt Baumann.

Zygmunt Bauman, Wikipedia, wywiad z prof Baumanem pt „Wojna z kłamstwem jest nie do wygrania”

A politycy chętnie z tego korzystają – powiedziałbym nawet chętnie inicjują nieprawdziwe opinie ekspertów. Myślę, że plany zarządzania ryzykiem powodziowym w pierwszej wersji były znacznie lepsze. Przygotowywali je ludzie (niektórych z nich znam i wiem co potrafią) z prywatnych profesjonalnych firm. Temat jest mi znany i jestem przekonany, że miały one wtedy ręce i nogi. Ale potem pojawili się ich  mocodawcy i stojący za nimi politycy i dołożyli do tych pierwotnych wersji planów inne działania. Między innymi żeglugę. I wtedy wszystkie analizy, takie jak analiza kosztów korzyści, czy analiza wielokryterialna stały się trefne, bo nie uwzględniały tych nowych działań. A nie dało się tego przeliczyć na nowo, bo by się okazało, że to działania nieskuteczne i nieekonomiczne. I to jest bardzo prawdopodobny powód, że w planach żadnych informacji na ten temat nie ma. Pozostawienie ich to byłoby pozostawieniem dowodów rzeczowych matactwa.

Wg profesora Baumanna nie ma ucieczki przed kłamstwem. Kiedy przeczytałem wywiad z nim z 2004 roku zatytułowany „Wojna z kłamstwem jest nie do wygrania” wydawało mi się, że profesor przesadza. Potem zmieniłem zdanie. Ale i tak uważam, że powinniśmy się bronić. Z różnych powodów – to z jednej strony psucie zaufania do profesjonalizmu, z drugiej do instytucji, z trzeciej bezczelne okłamywanie ludzi… Ale najbardziej jest wkurzająca próba wyłudzenia publicznych pieniędzy pochodzących albo z naszych podatków, albo z podatków mieszkańców innych krajów UE. Zostawienie tych kłamstw bez reakcji to świadoma zgoda na marnowanie tych pieniędzy.

Wykorzystane źródła

Ciepucha P., Siarzewo – innowacyjny stopień wodny”, witryna KZGW wody.gov.pl, (dostep: 1.1.2022 https://www.wody.gov.pl/dane-kontaktowe/patronat-panstwowego-gospodarstwa-wodnego-wody-polskie/114-nieprzypisany/1732-siarzewo-innowacyjny-stopien-wodny)

Gierszewski P., 2018, Hydromorfologiczne uwarunkowania funkcjonowania geoekosystemu zbiornika Włocławskiego, GEOGRAPHICAL STUDIES, No.268, Warszawa (dostęp: 14.12.2021: https://rcin.org.pl/igipz/Content/69674/WA51_91047_r2018-nr268_Prace-Geogr.pdf)

Grześ M., 1991, Zatory i powodzie zatorowe na dolnej Wiśle. Mechanizmy i warunki., Polska Akademia Nauk, Warszawa (dostep 1.1.2022: https://rcin.org.pl/Content/19480/WA51_35259_r1991_Prace-Hab-MGrzes-Zat.pdf)

IMGW, 2003/2004, Wyznaczenie granic bezpośredniego zagrożenia powodzią w celu uzasadnionego odtworzenia terenów zalewowych. Wisła. Część opisowa., (http://www.rzgw.gda.pl/cms/site.files/file/OKI/publikacjaMap/Wisla/Wislaopisopracowania.pdf)

Kosiński J., Flood control of the lower Vistula, Acta Energetica 2/15 (2013) ss. 169–177 (dostęp 15.12.2021 – http://yadda.icm.edu.pl/yadda/element/bwmeta1.element.baztech-c4b48ffc-80bd-4af5-8d9d-dd64a1347d08/c/Kosinski.pdf)

MGGP S.A., 2020, raport z wykonania map zagrożenia powodziowego i map ryzyka powodziowego dla obszarów narażonych na zalanie w przypadku zniszczenia lub uszkodzenia budowli piętrzących, Kraków (dostep 1.01.2022: file:///C:/Users/RomanKa/Documents/blog/aMZPiMRP%20Raport%20Zal%2010%20Raport%20BP%2020200421%20v3.00%20pub.pdf)

MGMiŻŚ, 2016, Ekspertyza w zakresie rozwoju śródlądowych dróg wodnych w Polsce na lata 2016-2020 z perspektywą do roku 2030, Ministerstwo Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej, Warszawa, (dostęp: 31.12.2021, https://mgm.gov.pl/wp-content/uploads/2017/11/ekspertyza_rozwoju_srodladowych_drog_wodnych.pdf)

Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie, 2020, ZAKTUALIZOWANA METODYKA aPZRP, Warszawa

WWF, 2012, Ocena wpływu zbiornika Włocławek oraz planowanego stopnia i zbiornika w Siarzewie na warunki przepuszczania wielkich wód na podstawie powodzi z maja 2010, Warszawa

WWF, 2021, określenie hydrogeologicznego wpływu planowanego stopnia i zbiornika wodnego Siarzewo na obszary przyległe (Kujawy) (dostep 1.01.2022: https://www.wwf.pl/sites/default/files/inline-files/siarzewo%20-%20susza%20DRUK.pdf)

Żakowski J., 2004, Prof. Baumann: wojna z kłamstwem jest nie do wygrania, Polityka (Niezbędnik inteligenta), (dostęp 31.12.2021; https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/klasykipolityki/1776382,1,prof-bauman-wojna-z-klamstwem-jest-nie-do-wygrania.read)

Polityczna FATAMORGANA – Program Rozwoju Retencji

Gdyby przełożyć na język filmu to, co się dzieje w Polsce w gospodarce wodnej powstałby niezły thriller polityczny. Cechy gatunku są spełnione w stu procentach: jest podmiot w stanie śmiertelnego zagrożenia – to polskie rzeki, są dwa wrogie obozy – tych złych grają oczywiście politycy, a wszystko dzieje się wśród nieświadomych katastrofy zwykłych ludzi. Motorem działań są grube miliardy i polityczne ambicje, zwroty akcji bywają nieprzewidywalne, a mechanizmy decyzyjne bardziej mroczne niż „czarne dziury”. Brakuje jednego – perspektyw na szczęśliwe zakończenie. I nic się nie da zrobić, bo jako społeczeństwo cierpimy na chroniczny brak wrażliwości na problemy środowiska. Z badań niby wynika, że uważamy je za ważne, ale widać wyraźnie, że tylko teoretycznie. W konsekwencji film poniósłby klapę, nawet gdyby w rolach głównych obsadzić Arnolda Schwarzeneggera i Andrzeja Dudę, co po castingu, jaki się odbył na szczycie klimatycznym w Katowicach wydaje się być ciekawym pomysłem obsadowym.

Najprostszą miarą obojętności na problemy środowiska jest brak reakcji na kłamstwa, matactwa i przekręcanie kota do góry ogonem przez polityków i biurokratów oraz wszelkiej maści przywódców narodu. Nie ma takiego szeryfa, który wstanie i powie: „sprawdzam”. Jakby to nas nie dotyczyło. Choć może nie jest aż tak źle – ale o tym na końcu.

Polska Saharą Europy

Jednym z kluczowych tego przykładów jest brak reakcji na konsekwentnie i od lat budowaną opinię, że w Polsce nie ma wody. Ktoś wpadł na pomysł, by zasugerować Polakom, że zasoby Polski są porównywalne z zasobami Egiptu. I się zaczęło! Wszystkim stanął w oczach obraz Stasia i Nel z sienkiewiczowskiej „W pustyni i w puszczy” brnących ze spierzchniętymi wargami przez saharyjskie piaski. Sądząc z liczby cytowań tego bezsensownego porównania uwierzyliśmy wszyscy, że Polska to pustynia. Choć marnujemy wodę na potęgę.

Polska wysycha: Zasoby wody pitnej mamy takie, jak w Egipcie – donosiła w 2012 Gazeta prawna (18.09.2012), Mamy tyle wody co Egipt. Grozi nam katastrofa. – pisał Fakt 11 lipca 2016. Sytuacja jest katastrofalna. W Polsce mamy tyle wody co w Egipcie – pod takim tytułem wywiad z szefem Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej Przemysławem Dacą zamieściła 15 maja 2019 Gazeta Prawna.


Wg polityków zasoby wodne Polski plasują nas na poziomie Egiptu
(Lone Camel Facing the Storm, fot. Jason Hall, Flicr, CC BY-NC-ND 2.0)

Wpisy tej treści pojawiają się też na facebookowych stronach Wód Polskich – instytucji odpowiedzialnej za gospodarowanie wodami (11 czerwca 2019) oraz w setkach tekstów, wypowiedzi, wywiadów nawet z ekologami i uczonymi. I nikt nie wspomina, że to nie tylko saharyjska fatamorgana w środku Europy, ale bzdura do kwadratu.

Politycy to nie intelektualiści

W sumie nie powinno nas to dziwić, bo wiemy, że politycy wierzą w mity, mówią głupstwa, mylą białe z czarnym, a węgiel z węglowodanem. Mariusz Gajda (v-ce Minister Środowiska w latach 2015 – 2016) mówił w Radiu Maryja 25 maja 2017 roku tak: „Polska jest krajem bardzo ubogim w wodę. Zasoby wodne w Polsce wynoszą ok. 1500-1600 metrów sześciennych na mieszkańca i są porównywalne do zasobów wodnych Egiptu. Jesteśmy na praktycznie ostatnim miejscu w kontynentalnej Europie.” Ta wypowiedź składa się z prawdziwych słów i nieprawdziwych treści. Po pierwsze, Polska nie jest krajem bardzo ubogim w wodę. Nie mamy jej dużo, ale są kraje, które mają znacznie gorzej i nie marudzą – po prostu lepiej nią gospodarują. Mniej wody od nas mają Czechy, Dania i Cypr, tyle samo ma Belgia, a niewiele więcej mają Niemcy (15%) i trochę więcej Wielka Brytania (o 29%). Po drugie, gdyby Egipcjanie mieli 1600 m3 wody na głowę rocznie to dzisiaj skakaliby z radości, a w starożytnym Egipcie nikt nie czciłby boga wody Tefnuta. Prawda jest taka, że Egipt ma około 680 m3 wody na głowę mieszkańca, czyli 2,5 razy mniej niż w Polsce.

Nie jest też prawdą informacja podawana przy każdej okazji przez Ministra Gróbarczyka, że nasze 1600 m3 na mieszkańca to jedna trzecia tego co przypada na głowę przeciętnego Europejczyka – wg niego średnia europejska to 4500 m3 na mieszkańca.  Nie wiem skąd takie dane biorą przedstawiciele władz i urzędów (od kilkunastu lat zresztą takie same) – chyba nie chce im się sprawdzać – bo w zestawieniach Banku Światowego, który prowadzi rejestr takich informacji dla całego świata, w 2014 roku średnia w Unii Europejskiej wynosiła 2961 m3 na jednego mieszkańca1.

Porównywalne są natomiast sumaryczne zasoby obu krajów: Polski i Egiptu. W 2017 roku mieliśmy prawie po równo – po 60 km3 na rok. Tyle, że z takiego zestawienia nic nie wynika – bo Egipt ma do napojenia dwa i pół razy więcej ludzi niż my. Jak byśmy zareagowali, gdyby jakiś polityk wystąpił w TV i powiedział: Rodacy! Budżet przeznaczany w Polsce na wynagrodzenia jest pięć razy niższy niż w Indiach!! Czy to oddaje poziom naszych aspiracji? Domagam się stanowczo podniesienia zarobków w Polsce najpierw do poziomu Indii, a potem więcej. Pomijając zawarty w tym przesłaniu etnocentryzm, to choć podstawowa informacja jest prawdziwa, to wyciągnięty z niej wniosek jest idiotyczny. Ponieważ Hindusów jest 38 razy więcej niż Polaków to kiedy podzielimy tę sumaryczną kwotę zarobków na mieszkańców to okaże się, że Polak zarabia 7 razy więcej niż przeciętny Hindus.

Tak samo jest z tymi równymi w Polsce i Egipcie sumarycznymi zasobami wody. Gdybyśmy się mieli tym przejmować, to jak rozpaczać powinni Belgowie, bo ich sumaryczne zasoby są trzy razy mniejsze niż Polski, nie mówiąc o Duńczykach, którzy mają zasoby 10 razy mniejsze niż my i o zgrozo tyle samo mniejsze od Egiptu. Aż dziw, że po przekroczeniu granic tych krajów widać życie, a nie leżące wzdłuż dróg wyschnięte chabazie i truchła zwierząt.

Zamienić Saharę w ogrody

Nie ma wątpliwości, że całe to gadanie o podobieństwie zasobów Polski do zasobów krajów pustynnych to propaganda zastępująca rzeczywistą analizę sytuacji i diagnozę problemów. Najczęściej jest tak, że politycy na jednym oddechu mówią: „jesteśmy Saharą Europy” i „dlatego musimy budować system zbiorników retencyjnych”. Dodają do tego jeszcze jeden argument, który ma wzmocnić nasze poczucie zapóźnienia w stosunku do innych krajów: „Polska retencjonuje tylko 6,5% swoich zasobów i jest w ogonie europejskich krajów, w których stopień retencji jest kilkunasto- lub nawet kilkudziesięcioprocentowy. Musimy dogonić Europę – nasz plan to 15% retencji dzisiaj i 30% w przyszłości.”

Wszystkie te argumenty to kolejna gadka – szmatka. Nieprawdą jest, że retencjonujemy w zbiornikach tak nikłą część zasobów, że plasuje nas to na szarym końcu krajów europejskich. Jeśli przeliczymy pojemność naszych zbiorników retencyjnych i porównamy z zasobami, to możemy zgromadzić w zbiornikach około 5% zasobów wód powierzchniowych (robiłem te porównania na danych z 2015 roku). Wbrew opiniom polityków to nie jest marny wynik. „Gorszych” od nas jest 16 krajów Unii Europejskiej – retencjonują w zbiornikach mniej wody. W tej grupie jest nie tylko Francja, Wielka Brytania, Włochy, Austria, ale również kraje, które mają mniejsze zasoby wody niż my, czyli Belgia i Dania. Niemcy, które mają zasoby od nas niewiele większe, retencjonują raptem 2% tych zasobów, czyli mniej niż połowę tego co my. Dane te są łatwo dostępne na wielu portalach międzynarodowych.

Dane: Organizacja Narodów Zjednoczonych ds Wyżywienia i Rolnictwa

Recepta polityków na suszę – program rozwoju retencji

W pierwszych miesiącach 2019 roku minister Gróbarczyk zaczął mówić publicznie o Programie Rozwoju Retencji, którego istotą jest:  „przeciwdziałanie powodziom i suszom, gromadzenie wody na potrzeby ludności i przemysłu, utrzymanie żeglowności rzek, rozwój hydroenergetyki, wykorzystanie wody w celach irygacyjnych, rozwój turystyki i rekreacji wodnej.

Nie bardzo wiadomo skąd taki pomysł, bo wszystkie działania, o których mówi minister są lub powinny być elementami standardowo wykonywanych co kilka lat planów gospodarowania wodami, zarządzania ryzykiem powodziowym oraz przeciwdziałania skutkom suszy. Więc jeśli politycy i administracja wodna robią coś nadzwyczajnego, co wymaga od nich dodatkowego wysiłku to znaczy, że może zdali sobie sprawę, że te standardowe plany w większości nie rozwiązują problemów braku retencji, nie ma w nich odpowiednich działań, a leżąca u ich podstaw filozofia prowadzi nie do rozwoju, a do ograniczania retencji naturalnej i degradacji rzek. Taką hipotezę usprawiedliwia po części treść programowego dokumentu zatytułowanego „Założenia do programu rozwoju retencji na lata 2021-2027 z perspektywą do roku 2030”, w którym sporo miejsca poświęcono retencji glebowej, krajobrazowej, uszczelnianiu powierzchni, planowaniu przestrzennemu, zagospodarowaniu opadów w miejscach gdzie opad występuje itd. Czyli działaniom, które obecnie na świecie uważa się za najskuteczniejsze metody zwiększania retencji.

Ten optymizm bardzo się jednak kurczy, gdy uświadomimy sobie, że przytaczane w dokumencie argumenty na konieczność tworzenia retencji są takie, jak zwykle, czyli, że Polska ma małe zasoby i jest w ogonie Europy, że poprzednie rządy zaniedbały budowę retencji (zbiornikowej oczywiście) i w konsekwencji i w tej dziedzinie jesteśmy w Europie na szarym końcu. Użycie typowo medialnych argumentów oznacza, że nie zrobiono żadnej rzetelnej diagnozy problemów.

Dużo minusów ujemnych i prawie wcale dodatnich

Resztki optymizmu znikają zupełnie, gdy przeczytamy inny dokument programu – „Wykaz inwestycji  Państwowego Gospodarstwa Wodnego Wody Polskie, realizowanych lub planowanych do realizacji, służących poprawie retencji.” Ten wykaz to lista prawie dziewięćdziesięciu inwestycji, której rolą jest… No właśnie – co? Jaki może być cel załączania listy inwestycji, w programie, którego celem jest… wypracowanie listy inwestycji? Można jedynie przyjąć, że autorzy programu chcą na przykładach pokazać co uważają za dobre rozwiązania. Jeśli tak jest, to zabierając się do studiowania tej listy trzeba od razu wziąć coś na uspokojenie. Z listy wynika bowiem, że wydamy 10 mld złotych na rzeczy, które z pewnością nie doprowadzą do poprawy retencji w kraju.

Co konkretnie zawiera ta lista, czego nie zawiera i dlaczego jest marna?

Anty-retencja. Część z inwestycji nie ma nic wspólnego z retencją, a wręcz prowadzi do jej ograniczenia. Do takich działań należą prawie wszystkie regulacje rzek, czy „odbudowa rzek” (jest ich na liście co najmniej 12). Są to zabiegi niekorzystne zarówno dla przeciwdziałania skutkom suszy, jak i dla ograniczania skutków powodzi – przyspieszają bowiem spływ wody zamiast go opóźniać. Drastycznym przykładem może być plan dalszej regulacji potoku Kumieli w Elblągu, co z pewnością spowoduje pogorszenie problemów powodziowych w tym mieście, a nie poprawi retencję. Podobnie należy traktować bardzo specjalistyczne obiekty, jak stopnie żeglugowe na rzekach, czy śluzy (jest ich na liście 9). Nie tylko nie pomagają w czasie powodzi, ale pogarszają sytuację – zawłaszczają znaczną część retencji korytowej, a ich pojemność jest zbyt nikła by miały wpływ na jakąkolwiek istotną powódź. Spowodowane przez nie podniesienie poziomów wody w okolicy ma wymiar lokalny i nie zawsze pozytywny (patrz casus stopnia Niepołomice).

Iluzja wielozadaniowości. Wiele zbiorników wymienionych na liście (ponad 20) ma pełnić kilka funkcji: chronić przed powodzią, wspomagać rolnictwo, umożliwiać rekreację i wspierać energetykę. Łączenie funkcji w przypadku dużych zbiorników jest możliwe, ale w przypadku obiektów tak małych, jak większość na tej liście, to czysta mrzonka. Warto sobie uświadomić, że energetyka wymaga napełnionego zbiornika przez cały rok, podobnie jak żegluga, rolnictwo od początku sezonu wegetacyjnego i przez całe lato, rekreacja od czerwca do września. Potrzeby tych sektorów są w absolutnym konflikcie z ochroną przeciwpowodziową, dla której w tym samym okresie, od maja do września zbiornik powinien być pusty. Przy małych i płytkich zbiornikach wielozadaniowość to proszenie się o problemy.

Niezgodność z lokalnymi diagnozami. Strategie rozwoju gmin, plany ochrony środowiska i inne dokumenty lokalne zawsze analizują mocne i słabe strony gminy w kontekście rozwoju. Analizują również lokalne zagrożenia, w tym susze, powodzie i inne. W przypadku co najmniej kilku proponowanych przez Ministerstwo inwestycji cele działania deklarowane w tytułach zestawienia (ochrona przed powodzią i suszą) są niezgodne z diagnozami zawartymi w wymienionych lokalnych dokumentach. Dotyczy to między innymi:
– zabezpieczenia przeciwpowodziowego miasta Iława, gdzie w Programie Ochrony Środowiska na lata 2016 – 2019 do mocnych stron zalicza się „brak zagrożenia powodziowego”,
– zabezpieczenia przeciwpowodziowego miasta Miłomłyn, gdzie w dokumencie „Strategia Rozwoju Miasta i Gminy Miłomłyn na lata 2014-2020”, w rozdziale dotyczącym słabych i mocnych stron zagrożenie powodziowe nawet nie występuję,
– zbiornika przeciwpowodziowego Rokosowo , gdzie żaden z lokalnych dokumentów nie zawiera informacji o konkretnych zagrożeniach powodziowych, a z analiz dla powodzi stuletniej wynika, że zagrożonych jest 11 budynków mieszkalnych i łąki. Koszt zbiornika wynosi 40 mln złotych.

Finansowanie lokalnych interesów. Na liście są wielkie inwestycje o znaczącym wpływie na gospodarkę krajową, ale większość to inwestycje bardzo lokalne. Wśród nich jest nawet modernizacja stawu – jednohektarowego zbiornika na Potoku Dębica w Elblągu. Jest też wiele inwestycji, które budzą podejrzenia, że ich głównym celem jest raczej stworzenie miejsc do rekreacji w gminie albo podniesienia cen gruntów, a nie przeciwdziałanie skutkom suszy, czy powodzi – wystarczy poczytać ich historię. Dotyczy to zbiornika przeciwpowodziowego w Dobrym Mieście woj. warmińsko-mazurskie (pozycja 43), zbiornika w gminie Kondratowice i paru innych. Ich efektywność ekonomiczna z punktu widzenia interesów krajowych z pewnością nie jest dodatnia. Nie bardzo więc wiadomo dlaczego miałyby być realizowane z publicznych pieniędzy. W wielu krajach budżet Państwa dofinansowuje takie działania, ale tylko częściowo i na ściśle określonych zasadach.

Jednohektarowy zbiornik na potoku Dębica w Elblągu
( Fot. Adrian Sajko – portal info.elblag.pl)

Lekceważenie czytelnika i fikcja konsultacji. Lista inwestycji jest przygotowana w sposób nieprzyjazny dla czytelnika. Każda inwestycja, poza tytułem, jest opisana tylko kilkoma danymi: w jakim województwie, na jakiej rzece, jakie RZGW ją zgłosiło, kiedy ma się rozpocząć inwestycja, kiedy skończyć i ile będzie to nas kosztowało. Ale konia z rzędem temu, kto znajdzie informację o tym po co jest ta inwestycja, lub jakie są argumenty przemawiające za koniecznością jej realizacji. W efekcie, na liście jest wiele pozycji zrozumiałych tylko dla ich autorów w rodzaju: „Odbudowa rzeki Samy”, „Odbudowa Kanału Małgosia”. Zupełnie niezrozumiały jest sens zapisu: „Centra operacyjne – komponent 4B”. Skierowanie takiego dokumentu do konsultacji to przejaw skrajnej arogancji oraz czytelny sygnał, że władza uważa konsultacje za nieistotne.

Polityka bieżących interesów zamiast strategii działania

Nawet tak pobieżne analizy wskazują, że Program Rozwoju Retencji nie jest próbą stworzenia krajowej strategii w tym zakresie, ale jest projektem czysto politycznym, którego celem jest szybkie zdobycie środków na najważniejsze dla tej władzy działania. Czyli rozwój żeglugi oraz budowę kilku dużych zbiorników retencyjnych. Potwierdza to prosta analiza budżetów inwestycji zawartych w zestawieniu. Obiekty żeglugowe (których jest osiem) pochłaniają prawie 60% wszystkich kosztów tego projektu (samo Siarzewo – 40%), zaś dwa zbiorniki Wielowieś Klasztorna i Kąty Myscowa następne 20% – razem 80%. Pozostałe inwestycje to w większości mało znaczące działania, których oddziaływanie jest mikro lokalne a ich sens ekonomiczny dyskusyjny.

Zawsze się zastanawiam, jak to jest możliwe, że poważny publiczny urząd, jakim są Wody Polskie, w których pracują mądrzy i zdolni ludzi (wielu z nich znam) firmuje zestawienie, które jest nieskładną zbieraniną pomysłów. Jak pięść do nosa pasującą do inicjatywy ważnej dyskusji o poprawie retencji w Polsce. To już druga poważna wpadka Wód Polskich w tym roku, po zupełnie niedorzecznej Koncepcji Ochrony Przeciwpowodziowej dla Kotliny Kłodzkiej. Prawdę mówiąc nie bardzo umiem odpowiedzieć na to pytanie – podejrzewam tylko, że szefowie tej instytucji nie wykorzystują wiedzy swoich pracowników i podejmują decyzje wbrew ich opiniom. To w połączeniu z upolitycznieniem tych urzędów powoduje, że powstają dokumenty nieprofesjonalne, podważające zaufanie do administracji, angażujące w dodatku uwagę dziesiątków ludzi, by coś z tego bałaganu poprawić. Co jest po prostu marnowaniem potencjału społecznego.

Jestem też pewien, że to efekt wspomnianej na początku płytkiej wiedzy społecznej na temat roli środowiska naturalnego w naszym życiu, powodującej, że można bezkarnie publikować, mówić i ogłaszać nieprawdziwe diagnozy oraz przypadkowe – czasem absurdalne koncepcje. Bo mało kto na to reaguje.

Potrzeba nam więcej szeryfów

Brakuje wspomnianego na wstępie szeryfa, który mógłby w naszym imieniu wstać, walnąć pięścią w stół i powiedzieć: „Panie, Panowie. Wybaczcie, ale podawane przez Was informacje i wysuwane propozycje mają niewiele wspólnego z prawdą, zdrowym rozsądkiem, nie mówiąc już o interesie publicznym. Karty na stół!„ No fajnie, tylko kto chciałby pełnić taką rolę? Tak na marginesie może warto pomyśleć o powołaniu w Polsce rzecznika praw środowiska naturalnego.

W normalnych społeczeństwa szeryfem powinien być każdy, choć może takie założenie w naszym społeczeństwie jest założeniem na obecnym etapie zbyt idealistycznym … Ale jest przecież parlament, środowiska naukowe, wolne media, organizacje pozarządowe.

Parlament ze zrozumiałych względów pomijam. Uczeni raczej w taką rolę w Polsce nie wchodzą (są wyjątki), bo lepiej się nie narażać, kiedy środki finansowe przydziela władza, a poza tym w nauce są ciekawsze rzeczy do zrobienia niż użeranie się z biurokracją. Dziennikarze, tradycyjnie pełniący rolę szeryfów też nie pomagają. Wiedzą, że dla ich odbiorców problemy środowiska nie mają wielkiego znaczenia, stąd w konsekwencji ich naturalny instynkt śledczy zanika. Powtarzają więc za politykami niewiarygodne głupstwa (nie wszyscy oczywiście), a zdarza się, że dla większego efektu podkręcają ich sens jeszcze bardziej.

Pozostają organizacje pozarządowe. Biurokracja ich nienawidzi, bo patrzą jej na ręce przez co obszar swobody do wyrzucania w błoto publicznych pieniędzy czy aroganckiego łamania prawa się zmniejsza. Więc robią co mogą, by w społecznym odbiorze głos organizacji pozarządowych był mało wiarygodny. Przylepili  im przed laty etykietę „ekoterroryści” (hejt, jak widać nie jest nowym pomysłem), a obecny reżim czerpiąc wzorce dyskursu społecznego ze wschodu sugeruje, że są na pasku obcych wywiadów, korporacji i innej maści źle odbieranych instytucji. Ale prawda jest taka, że to dzisiaj jedyni szeryfowie, którzy się sprawdzają. Tak na marginesie dziwnie się słucha ministra, który oskarża Koalicję Ratujmy Rzeki o przyjmowanie pieniędzy z niemieckich koncernów (mam nadzieję, że Koalicja nie puści tego płazem), a chce część swoich inwestycji sfinansować ze środków europejskich, w których udział podatników niemieckich jest znaczący.

By przekonać się, że NGO sprawdzają się jako „szeryfowie” wystarczy przeczytać dokument z przeprowadzonych konsultacji społecznych Programu Rozwoju Retencji. Wśród stu pięćdziesięciu uwag do tego dokumentu, jakie nadesłano w czasie trzydziestodniowych konsultacji społecznych (tak krótki czas to pozorowanie konsultacji), nie było żadnych uwag środowisk akademickich, tylko kilka instytucjonalnych, a samorządowcy zachęceni kilkuhektarowymi przykładami zbiorników zgłosili zapotrzebowanie na kilkadziesiąt następnych. Organizacje ekologiczne, praktycznie jako jedyne zgłosiły ponad sto uwag merytorycznych. Kilkadziesiąt takich uwag zgłosiły prywatne osoby. Niech to będzie optymistyczna konstatacja na koniec. Niestety jest też pesymistyczna – władze uznały większość uwag NGO za bezzasadne.

Źródła danych:

Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa

Bank Światowy

Roman Konieczny

Kowal zawinił, cygana powiesili, czyli skutki amatorszczyzny w reformowaniu gospodarki wodnej

Dostaję białej gorączki, kiedy z medialnych doniesień wynika, że problemy finansowe Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej (IMGW) – instytucji, która ostrzega przed katastrofami naturalnymi i zabezpiecza loty cywilne w kraju wzięły się znikąd, a być może powstały na własne życzenie tej instytucji. Pełni troski politycy wstawiają się za IMGW u premiera, minister Jacek Sasin publicznie mówi, że sprawa jest już załatwiona, a minister żeglugi przesyła do sejmu zmodyfikowane Prawo wodne, by tę straszną dla Polaków sytuację naprawić. Pracuję w tej firmie od 40 lat i znam jej słabe strony. Wiem co można tej instytucji zarzucać, w czym jest słaba i za co należałoby jej dokopać. Ale niech mi nikt nie sugeruje, że brak środków, utrata ciągłości finansowej i grupowe zwolnienia są na własne życzenie IMGW. To kłamstwo w stanie czystym – bo problemy Instytutu to skutek amatorskiej reformy gospodarki wodnej w Polsce, jaką nam obecna władza funduje. Będącej wypadkową działań żądnych sukcesu polityków, ale też bezpardonowego parcia na kasę lobby hydrotechnicznego oraz niemoty intelektualnej projektantów reformy. Czytaj dalej Kowal zawinił, cygana powiesili, czyli skutki amatorszczyzny w reformowaniu gospodarki wodnej

Oberwanie chmury, czyli miejska choroba leczona inżynierią

Chodziliście kiedyś po mieście, gdy lało jak z cebra? Kiedy woda waliła z nieba tak, że buty, spodnie, spódnica, cokolwiek, wszystko w sekundę stawało się mokre? Co widać spod parasola? Samochody zalane do połowy. a obok oniemiałych właścicieli. Ludzi wysiadających z tramwaju do kałuż sięgających im do kolan. Gejzery wody strzelające na metr z kanalizacji na środku ulicy. Jakichś facetów kłębiących się z butami na ławce pod daszkiem zalanego przystanku. I denerwujący huk lokalnej rzeczki pędzącej tuż obok w kamiennym korycie, w którym jeszcze pół godziny temu nie było nic poza kilkoma kałużami, puszkami po piwie i coli. Te obrazki są wszędzie identyczne – nieważne, czy to Gdańsk, Londyn, Białystok, Warszawa, Paryż, Łódź, Bydgoszcz, Elbląg czy Zielona Góra.

Oberwania chmur były zawsze – pytanie, czy teraz będą częściej. Klimatolodzy twierdzą, że tak. Kopenhagę od 2010 do 2011 roku nawiedziły trzy dewastujące oberwania chmury. Najgorsza była ostatnia: straty osiągnęły miliard euro, zniszczona została niezbędna dla miasta infrastruktura. A wszystko przez deszcz, który padał przez kilka godzin z intensywnością do 3 mm na minutę. Lokalna apokalipsa. Takie zdarzenia wyzwalają w samorządach potrzebę zabezpieczenia się na przyszłość – może nie przed deszczem, bo to przecież dopust Boży, ale przed jego skutkami. W Kopenhadze opracowano, wzorując się na rozwiązaniach z Londynu czy Rotterdamu, a nawet odległego Nowego Jorku, plan zarządzania ryzykiem nawalnych deszczów. . W całym mieście przygotowano miejsca, których głównym celeme jest zatrzymanie wody tak długo, jak się da, w miejscu, gdzie ta woda spadła w postaci deszczu: płytkie zagłębienia, zielone przestrzenie, obniżone fragmenty ciągów komunikacyjnych, np. rowerowych, zielone dachy (popatrzcie w Google Map na Nowy Jork czy Chicago), deszczowe ogrody, przepuszczające wodę chodniki itd. Bo żadna kanalizacja przy tak intensywnych opadach nie poradzi sobie z deszczem, a lokalne cieki tym bardziej. Czytaj dalej Oberwanie chmury, czyli miejska choroba leczona inżynierią

O mapach, które nie wiedzą, że są bezuzyteczne

Mapa to świat delikatnie zwinięty w rulon. Ma tę magiczną cechę, że jak go rozprostować, zapalić lampkę i usiąść wygodnie, to można się teleportować w mgnieniu oka dokądkolwiek. W jeden wieczór można rozmawiać z czyścicielem uszu na trawniku w Delhi, bawić się smugami zapachów krążąc wokół sprzedawcy ziół na targu we Francji, przyglądać się wiotkiej Niemce pałaszującej wielką golonkę w niecały kwadrans, a potem usiąść gdziekolwiek w kawiarni i przekomarzać się z myślami przechodzących w pobliżu osób. Nikt tej magii zawartej w mapach nie wyraził lepiej niż Judith Schalansky swoją książką „Atlas wysp odległych”. Opisuje w niej 50 wysp z wszystkich oceanów. Skrótowo, niespiesznie, jakby zakochana w każdej. Wysp, które trudno znaleźć, bo w atlasach nie są większe od kropek, ale działy się tam rzeczy ciekawe, dziwne, czasem straszne lub przynajmniej tajemnicze. Wysp, na których nigdy nie była. Między jej oszczędnymi słowami, rysunkami wysp i kartami tej książki jest miłość do otwartego świata, tej nieogarnionej przestrzeni, w której wszystko jest możliwe.

Judith_Szalansky
Karty książki Judith Schalansky „Atlas wysp odległych”

Judith wychowała się we wschodnich Niemczech, gdzie o wyjazdach mogła tylko marzyć ślęcząc wieczorami nad pełnym map atlasem, który dostała od ojca.

Jednak mapy z rzadka są podnietą do marzeń – to tylko ich wartość dodana. Dla zwykłego śmiertelnika mapa to źródło praktycznych informacji: jak dojechać do celu, co będzie po drodze i jak to daleko. Ich produkcją rządzą potrzeby odbiorców – reguła równie prosta jak podstawa mechaniki płynów, która mówi, że woda zawsze płynie w dół. Te mapy są produkowane dla tych, co ich potrzebują.

Ale między tym obszarem racjonalności i światem magii jest ziemia niczyja, gdzie znaleźć można mapy nie całkiem użyteczne, nie do końca potrzebne lub zupełnie bez sensu. Jest tu na przykład mapa świata z pokolorowanymi krajami, które mają tylko jednego sąsiada, albo mapa stref czasowych w Arktyce, choć nikt tam nie mieszka. Absolutnym hitem jest moim zdaniem mapa USA, na której hrabstwa zostały zakolorowane według liczby popełnianych tam Siedmiu Grzechów Głównych. Boskie – prawda? Ktoś te mapy zrobił. Po co? Z pewnością nie dlatego,
że były potrzebne. Liczył się pomysł i… radość z efektu. 

fajne_mapy
Po lewej mapa USA, na której kolory odzwierciedlają liczbę popełnianych Siedmiu Grzechów Głównych, po prawej mapa świata z zaznaczonymi krajami bez dostępu do morza.

Właśnie w tym między-świecie, można się natknąć na hałdę ponad czterdziestu tysięcy arkuszy polskich map zagrożenia i ryzyka powodziowego wyprodukowanych kilka lat temu, których użyteczność, jakość wykonania i skuteczność komunikacyjna jest co najmniej wątpliwa. Znalazły się tutaj nie dlatego, że nie ma na nich ciekawych informacji, ale dlatego, że decydenci – nazwijmy ich ojcami założycielami ze względu na skalę przedsięwzięcia – nie włożyli odpowiedniego wysiłku, by precyzyjnie zdefiniować, co chcą przez mapy opowiedzieć, komu i w jakim celu. W efekcie większa cześć tego zasobu jest skażona genetycznymi wadami i nie bardzo wiadomo do czego ma służyć. Czytaj dalej O mapach, które nie wiedzą, że są bezuzyteczne

Zabawy z mapami, czyli jak stracić na powodzi nie będąc zalanym

Panie i Panowie! 15 kwietnia 2015 roku spełniły się oczekiwania setek, tysięcy, a może nawet miliona Polaków. Krajowy Zarząd Gospodarki Wodnej opublikował w Internecie ponad trzydzieści tysięcy arkuszy map zagrożenia i ryzyka powodziowego (mapy.isok.gov.pl) i ogłosił, że każdy arkusz to akt prawny.

Tak bym napisał jeszcze na początku grudnia zeszłego roku. Tekst byłby ironiczny, bo administracja spóźniła się z mapami w stosunku do wymaganego terminu grubo ponad rok i udawała, że nic się nie stało. Ale byłby też konstruktywny, bo niezależnie od jakości map, można wreszcie zacząć poważną rozmowę o ich przydatności. Tyle, że dzisiaj sytuacja jest dramatycznie inna niż te dwa, czy trzy miesiące temu, więc tekst trzeba zacząć inaczej:

Panie i Panowie. 30 grudnia 2015 roku Prezydent RP, a wcześniej parlament RP zawiódł oczekiwania setek, tysięcy, a może nawet miliona Polaków. Wszystko przez przeprowadzoną galopem w ciągu 21 dni (trzy tzw. czytania w Sejmie w ciągu dwóch dni) zmianę Prawa wodnego, która zwalnia samorządy gminne z konieczności uwzględniania map zagrożenia powodziowego w planach zagospodarowania przestrzennego gmin. Jednym podpisem pan Prezydent wyrzucił w błoto 200 mln złotych, bo tyle kosztowało opracowanie map. Nie zauważył też, że zabiera tym podpisem znacznie większe kwoty właścicielom gruntów. Powie ktoś nic szczególnego, bo nie takie pieniądze politycy potrafią zmarnować stała się jednak rzecz znacznie od tego gorsza wyrzucono do kosza najskuteczniejszą metodę ograniczania strat powodziowych, czyli uporządkowanie budownictwa na terenach zagrożonych powodzią.

Jedną rzecz trzeba wyjaśnić od razu – nie można za tę nieszczęsną historię obwiniać wyłącznie rządzącej obecnie formacji politycznej. Poprzednie obsady Ministerstwa Środowiska i Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej, o różnej zresztą proweniencji politycznej, począwszy od SLD, poprzez PiS i koalicję PO – PSL mocno pracowały, by stworzyć dla tej decyzji solidne podstawy. Nie chciałbym być odebrany jako obrońca takich partii jak PiS, czy partia Kukiza, których sposób myślenia o świecie jest mi tak obcy, jak odkryta niedawno, podobna do Ziemi planeta Kepler-186f krążąca 500 lat świetlnych stąd. Ale ta ciągnąca się od dawna historia jest tak absurdalna i pouczająca zarazem, że nie opowiedzieć jej ze szczegółami, od początku do końca, to jakby opuścić w elementarzu lekcję zatytułowaną „Ala ma kota”. To ważna lekcja o amatorszczyźnie, głupocie lub arogancji większej niż norma przewiduje. Czytaj dalej Zabawy z mapami, czyli jak stracić na powodzi nie będąc zalanym

Nikt nie zrobi tego lepiej niż my, czyli jak zabezpieczyć dom przed powodzią

Jestem optymistą, ale zdarza się, że widzę przyszłość w kolorach, których zdecydowanie nie lubię. Tak było 16 lat temu w biurze Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego (FEMA) w Saint Louis, kiedy kartkowałem podręcznik „Sześć sposobów na zabezpieczenie domu przed powodzią – przewodnik dla właścicieli”. Szef biura co rusz podsuwał nowe wydawnictwo, pytając, jak nam idzie wdrażanie takich rozwiązań. A ja kartkowałem dalej, uśmiechałem się i… zazdrościłem im wszystkiego: podręcznika – że go opracowali, rządowego programu finansowego wsparcia dla właścicieli domów – że przekonali do niego polityków, kolejnych publikacji – bo świadczyły, że wiele osób skorzystało z programu i zabezpieczyło swoje domy. I byłem coraz bardziej wkurzony. Po głowie tłukło mi się pytanie, jak to jest, że amerykańska agencja rządowa wyłazi ze skóry, by przekonać ludzi, że powinni wziąć część odpowiedzialności za bezpieczeństwo w swoje ręce i zabezpieczyć domy, a my w Polsce traktujemy ich jak niedorozwiniętych, właściwie nie pozwalamy im nic robić, opowiadając w dodatku bajki, że ktoś ich przed powodzią ochroni.

Nie pomógł mi w zrozumieniu tego fenomenu komentarz mojego przyjaciela, że w Ameryce demokracja trzyma się mocno, administracja myśli o potrzebach obywateli, a nam w Polsce w tych sprawach jeszcze świeczka u nosa wisi. Banalne to, ale głównie irytujące, bo znaczyło, że w Polsce szybkiej zmiany na lepsze nie będzie. Z perspektywy lat widać, że facet miał rację. Czytaj dalej Nikt nie zrobi tego lepiej niż my, czyli jak zabezpieczyć dom przed powodzią