Jestem optymistą, ale zdarza się, że widzę przyszłość w kolorach, których zdecydowanie nie lubię. Tak było 16 lat temu w biurze Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego (FEMA) w Saint Louis, kiedy kartkowałem podręcznik „Sześć sposobów na zabezpieczenie domu przed powodzią – przewodnik dla właścicieli”. Szef biura co rusz podsuwał nowe wydawnictwo, pytając, jak nam idzie wdrażanie takich rozwiązań. A ja kartkowałem dalej, uśmiechałem się i… zazdrościłem im wszystkiego: podręcznika – że go opracowali, rządowego programu finansowego wsparcia dla właścicieli domów – że przekonali do niego polityków, kolejnych publikacji – bo świadczyły, że wiele osób skorzystało z programu i zabezpieczyło swoje domy. I byłem coraz bardziej wkurzony. Po głowie tłukło mi się pytanie, jak to jest, że amerykańska agencja rządowa wyłazi ze skóry, by przekonać ludzi, że powinni wziąć część odpowiedzialności za bezpieczeństwo w swoje ręce i zabezpieczyć domy, a my w Polsce traktujemy ich jak niedorozwiniętych, właściwie nie pozwalamy im nic robić, opowiadając w dodatku bajki, że ktoś ich przed powodzią ochroni.
Nie pomógł mi w zrozumieniu tego fenomenu komentarz mojego przyjaciela, że w Ameryce demokracja trzyma się mocno, administracja myśli o potrzebach obywateli, a nam w Polsce w tych sprawach jeszcze świeczka u nosa wisi. Banalne to, ale głównie irytujące, bo znaczyło, że w Polsce szybkiej zmiany na lepsze nie będzie. Z perspektywy lat widać, że facet miał rację.
Wracałem do Polski w mrocznym nastroju, ale z postanowieniem, że trzeba coś zrobić. Kierowałem wtedy niewielkim kawałkiem projektu zarządzającego pożyczką z Banku Światowego, którego celem była likwidacja skutków powodzi 1997 roku i poprawa naszego przygotowania na przyszłość. Do serii poradników, które miały pomóc samorządom w rozumieniu map zalewów powodziowych, sposobów ich wykorzystania, zasad budowania lokalnych systemów ostrzeżeń powodziowych czy edukacji postanowiłem dodać podręcznik, który widziałem w USA. Nie udało się – program działań w projekcie Banku był już zatwierdzony i zamknięty.
Ale i tak nic by z tego nie wyszło, bo niedługo potem minister odpowiedzialny za projekt doszedł do wniosku, że opracowanie programu dla tego projektu to jedna sprawa, a jego realizacja za olbrzymią sumę 80 milionów dolarów to coś zupełnie innego. Więc, pewnego wieczora, ktoś wymienił zamki w drzwiach do biura i nazajutrz moi szefowie bezradnie dreptali przed progiem, gdy tymczasem projektem kierowali już inni ludzie. Można to uznać za draństwo, ale trzeba być świadomym motywów. Duża kasa to realna władza, więc politycy nie pozwolą by zarządzali nią ludzie, którzy nie są im bezgranicznie oddani. Źle się dzieje, gdy posłuszeństwo jest jedynym kryterium doboru kadr. A to się zdarza. W konsekwencji w naszej branży mają miejsce rzeczy niezgodne z aktualną wiedzą, logiką, a czasem nawet z prawami natury. Całkiem jak w „Alicji w krainie czarów”, tyle, że mniej błyskotliwe i inspirujące, a zarządzające branżą towarzystwo przypomina bardziej Królową Kier z tejże książki wykrzykującą kompulsywnie „Ściąć go”, niż mądrego kota z Cheshire, który ma tę ujmującą cechę, że nawet kiedy znika, zostawia po sobie uśmiech.
Kolorowy przedmiot pożądania – podręcznik
Dlaczego tak się tą książką ekscytowałem? W Stanach, jak wszędzie na świecie, pomimo wybudowanych wałów i zbiorników retencyjnych powódź zalewa tysiące domów. Szacuje się, że w 1993 roku w dorzeczy Missisipi uszkodzonych zostało 100 tysięcy domów, a w czasie huraganu Sandy (2013) około 200 tysięcy. Polski nie nawiedzają tak gigantyczne katastrofy, ale i tak w 1997 roku zalanych zostało 47 tysięcy domów, a w 2010 ponad 23 tysiące. Widać gołym okiem, jaka jest skala tego problemu.
Mieszkańcy próbują sobie z tym jakoś radzić – szczególnie tam, gdzie powodzie są częste. I trzeba przyznać, że są w tym bardzo kreatywni, tyle tylko, że bez fachowego doradztwa skuteczność ich działań jest różna: raz lepsza, raz gorsza. Powiedzmy sobie szczerze – zwykle gorsza. Amerykańskie władze wprowadziły więc w 1983 roku powodziowe normy budowlane, czyli przepisy mówiące jak budować domy na terenach potencjalnie zagrożonych powodzią. A FEMA – amerykańska agencja rządowa – zajęła się odpowiedzią na pytanie, co zrobić, by istniejące budynki również były odporne na powodzie i opracowała podręcznik „Szesć sposobów na zabezpieczeni domu przed powodzią…”. Podręcznik – marzenie.

Jego autorzy odpowiadają na trzy pytania: jakie są metody zabezpieczenia domu przed powodzią, jaką z nich wybrać w konkretnym przypadku i jak to wykonać w praktyce. Sześć sposobów, o których mówi tytuł książki to: przeniesienie domu w inne miejsce, podniesienie budynku do poziomu, na którym woda nie zagraża mieszkańcom, uszczelnienie domu, zabezpieczenie domu wałem lub murem, zastosowanie odpowiednich materiałów i konstrukcji w czasie budowy. W Polsce brzmi to trochę egzotycznie, bo przeniesienie murowanego domu w inne miejsce to niewyobrażalnie droga operacja, ale podręcznik jest przecież dla Amerykanów. Tam konstrukcja większości domów oparta jest o drewniany stelaż wypełniony izolacją, obłożony płytami kartonowo-gipsowymi, a z zewnątrz wyłożony sidingiem. Domy są tak lekkie, że zdarza się, że w czasie większych powodzi w Ameryce spływają rzekami. W całości, ze stolikami na tarasach i z kwiatami w oknach.
Poradnik ma precyzyjnie przemyślaną strukturę, wyrzucone na margines definicje lub objaśnienia i ogromną, co zrozumiałe w takiej publikacji, ilość ilustracji.

Jest napisany prostym, przystępnym językiem, bo jak podkreślają jego autorzy: „został przygotowany dla czytelników, którzy nie mają żądnego doświadczenie z pracami konstrukcyjnymi, czy metodami zabezpieczania domów”. Dla czytelników zaawansowanych powstała wersja bardziej techniczna. Piąte wydanie tego poradnika jest dostępne na stronach internetowych FEMA. Można je również dostać w wersji drukowanej – za darmo (link do poradnika).
Jałowość drobnych kroczków
Teza niektórych filozofów mówiąca, że optymizm jest naszym moralnym obowiązkiem bardzo mi odpowiada. Stoi za nią przekonanie, że przyszłość będzie taka, jak ją sami ukształtujemy. Trochę naiwne to – ale bardzo pociągające. W dodatku filozof Carl Popper twierdzi, że pesymista to loser – ktoś przegrany. A kto chce być dzisiaj przegrany?
Idąc tym tropem, po porażce z programem Banku Światowego, próbowaliśmy z przyjaciółmi zainteresować sprawą zabezpieczania domów administrację wodną. Były małe sukcesy, ale generalnie szło źle. W 1999 roku regionalne zarządy gospodarki wodnej w Krakowie i Szczecinie wydały broszurę Zrozumieć powódź, którą napisaliśmy razem z Małgorzatą Siudak, umieszczając w niej krótki opis możliwych zabezpieczeń domu. Broszura jest już dzisiaj niedostępna, ale fragmenty tekstów są publikowane na stronach OKI RZGW w Krakowie i Wrocławiu. Intensywnie promowaliśmy te działania przez ostatnich 10 lat w czasie setek godzin szkoleń dla służb kryzysowych, nauczycieli i mieszkańców. Aby ich uczestnicy nie wychodzili z pustymi rekami, przygotowaliśmy w Biurze ds. Współpracy z Samorządami Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej plakat na ten temat.

Ale to wciąż nie było to – brakowało szczegółów, głębszych opisów, które są domeną fachowców – w tym przypadku od budownictwa. Jedyne co nam się w tej materii udało, to ulotka przygotowana we współpracy z dr Józefem Adamowskim – budowlańcem z Politechniki Wrocławskiej w ramach jednego z projektów Światowej Organizacji Meteorologicznej. Czterostronicowa ulotka zawiera informacje, jak uszczelnić dom przed naporem wody, jak go przygotować, by woda nie spowodowała z nim dużych zniszczeń oraz jakich używać materiałów budowlanych.
Ale jakby na nasze wysiłki nie patrzeć, trzeba je uznać za porażkę. Ze względu na zupełny brak zainteresowania tą tematyką. Nie wśród zagrożonych mieszkańców, a raczej wśród instytucji, które mogłyby rozpropagować te działania. Słabo interesują się tym samorządy lokalne, a instytucje odpowiedzialne za gospodarkę wodną wręcz manifestują swoją obojętność. Bo to nie ich kompetencje, nie ich problem. Tak twierdzą. No dobrze, ale w takim razie czyj?
Okładać się będą białymi laskami
Na pytanie dlaczego tak jest, należałoby odpowiedzieć tak, jak jeden z generałów Napoleona, który zapytany, dlaczego nie atakuje wroga argumentował: „Po pierwsze nie mamy armat”. W naszym przypadku też chodzi o rzecz zasadniczą – brak krajowej polityki ograniczania skutków powodzi. Polityki, która na podstawie diagnozy, co w Polsce działa słabo lub wcale, określa główne kierunki zmian i wskazuje kto powinien te zmiany wdrożyć. Polityki, która integruje działania inżynierskie z planowaniem przestrzennym oraz umiejętnością radzenia sobie lokalnych społeczności z zagrożeniem. Polityki, która w dodatku nie jest dziełem biurokracji wodnej, bo to ani jej rola ani kompetencje, ale jest wypadkową poglądów, diagnoz i strategicznego myślenia specjalistów różnych branż: planistów przestrzennych, kryzysowców, budowlańców, przyrodników, hydrotechników, fachowców od zmian klimatu, przedstawicieli lokalnych społeczności itd. Zbyt skomplikowane? Być może, ale taką drogę przeszło wiele krajów europejskich – wystarczy zasięgnąć języka w Holandii, Niemczech czy Anglii.

Brak polityki jest brzemienny w skutki, nie tylko dlatego, że nie wiadomo kto ma się zająć w Polsce normami budowlanymi na terenach zagrożonych, kto napisać poradnik. Brak uzgodnionej przez różne środowiska polityki utrudnia opracowywanie planów zarządzania ryzykiem powodziowym i praktycznie uniemożliwia ocenę inicjatyw, których w każdej branży jest pełno. Przykładem niech będzie obecna dyskusja na temat proponowanych przez Ministerstwo Środowiska zmian struktury zarządzania gospodarką wodną w Polsce (zmiany Prawa Wodnego). Przyrodnicy twierdzą, że to kiepska propozycja, bo nie zapewnia dobrego stanu środowiska wodnego w przyszłości, wg lobby energetycznego ta propozycja niszczy energetykę wodną, zaś żeglugowcy mówią, że to eksterminacja polskiej żeglugi. W dodatku ci ostatni razem z energetykami uważają, że sprawcami całego nieszczęścia są „ekolodzy”. Ja zaś uważam, że propozycja nie jest do zaakceptowania, bo kieruje środki z opłat za wodę (odbierane wojewódzkim funduszom ochrony środowiska), w całości na hydrotechnikę pozostawiając na boku inne działania, takie jak np. planowanie przestrzenne, zabezpieczanie czy wykup budynków, ostrzegane itd. Czyli, konserwuje anachroniczny sposób myślenia i działania.
Łatwo sobie wyobrazić, że pozbawieni merytorycznych drogowskazów posłowie, kiedy przyjdzie im głosować za lub przeciw proponowanym zmianom prawa, będą bezradni jak gromada ślepców na rozstajach. I skończy się jak zawsze, po chaotycznej kłótni zaczną się namiętnie okładać białymi laskami, a końcowy produkt będzie bardziej kompromisem między frakcjami politycznymi niż fachowym dokumentem. Wzbudzi to oczywiście pogardliwe komentarze dziennikarzy i każdego z nas, ale niesłusznie, bo to nie posłowie mają wymyślać politykę, a przedstawiciele wspomnianych już branż, w czym administracja wodna powinna im tylko służyć pomocą.
Chaos to szansa na zmiany
Na początku był Chaos. Któż zdoła powiedzieć dokładnie, co to był Chaos? Niejedni widzieli w nim jakąś istotę boską, ale bez określonego kształtu. Inni – a takich było więcej – mówili, że to wielka otchłań, pełna siły twórczej i boskich nasieni, jakby jedna masa nieuporządkowana, ciężka i ciemna, mieszanina ziemi, wody, ognia i powietrza.
Tak pisał w Mitologii o chaosie Parandowski. Chciałoby się wierzyć, że w naszym przypadku chaos to jakaś intelektualna prazupa, jakiś ocean myśli, czy idei, z których boskie ręce ulepią coś dobrego i rozsądnego. Jakiś czas temu wyglądało, że ktoś rzeczywiście z tej zupy próbuje coś wyłowić. Po powodzi w 2010 roku pojawił się zainicjowany przez wojewodę mazowieckiego Program Bezpieczeństwa Powodziowego w Regionie Wodnym Środkowej Wisły. Może nie powalał on na kolana, ale był o dwa kroki przed innymi programami, które powstały wcześniej dla Górnej Wisły, czy Odry. Program nie skupiał się wyłącznie na zbiornikach i wałach, choć wciąż przeceniał ich rolę, ale obejmował planowanie przestrzenne, zarządzanie kryzysowe, edukację powodziową, warunki architektoniczne i urbanistyczne oraz standardy technologiczne dla terenów zalewowych. Integrował działania kilku urzędów wojewódzkich, wielu wydziałów tych urzędów i dziesiątków powiatów i gmin. Próbował nawet podejmować dyskusję z ekologami. Angażował też ogromną liczbę fachowców z różnych dziedzin – zespołem ekspertów kierował prof. Jan Żelazo z SGGW w Warszawie. To było coś nowego – żaden inny program wcześniej nie poszedł w taką stronę.

W ramach programu opracowano kilka ekspertyz. Na dwie z nich chciałbym zwrócić uwagę, bo dotyczą standardów budowania na terenach zalewowych. Pierwsza ma niestety paskudny tytuł: Standardy technologiczne, jako wytyczne do realizacji zabudowy na terenach narażonych na niebezpieczeństwo powodzi (Praca nr 501H/1110/6567/000). I równie nieciekawie wygląda, bo to zwykły raport, ale dotyczy, tak jak wspomniany przeze mnie na początku podręcznik FEMA, standardów zabudowy i bazuje na dobrych publikacjach światowych. Przygotował go z zespołem prof. Zbigniew Kledyński z Wydziału Inżynierii Środowiska Politechniki Warszawskiej. Ekspertyza opisuje, co woda może zrobić z budynkiem jak znaleźć nieszczelności, jakie materiały budowlane są wodoodporne, a jakie nie, jakie metody zabezpieczenia są w Polsce najbardziej skuteczne, jak zrobić odwodnienie wokół domu i jak wybrać optymalną metodę zabezpieczenia. Druga ekspertyza została opracowana w pracowni architektonicznej Tomasza Gęsiaka architects PL. Ma prosty tytuł „Standardy architektoniczne” i zawiera porady: jak powinien wyglądać układ komunikacyjny na terenach zalewowych, jak lokalizować budynki, jaka powinna być ich wysokość, jakie warunki przy różnej wielkości powodzi powinny spełniać instalacje zaopatrzenia w wodę, odprowadzania ścieków oraz, jak te elementy uwzględniać w miejscowych planach zagospodarowania przestrzennego.
Obie prace uzupełniają się wzajemnie i powinno się je czytać jedną po drugiej. Materiały nie są tak szczegółowe, jak w podręczniku FEMA, ale na pierwszy krok zupełnie wystarczające. Brzmi to wspaniałe – prawda? Można powiedzieć, że tymi ekspertyzami, jeśli uda się je zamienić na poradniki dołączymy do sporej już grupy krajów, które zrozumiały, że aktywność zagrożonych ludzi w istotny sposób może zmniejszyć straty powodziowe.
Na nieszczęście, niecały rok po ich powstaniu Komisja Europejska napisała do kilku ministrów polskiego rządu list informujący, że wg Komisji polska administracja nie zrozumiała idei Ramowej Dyrektywy Wodnej i w konsekwencji polskie plany gospodarowania wodami nie spełniają przyjętych standardów. Uniemożliwia to finansowanie planowanych działań ze środków europejskich. Komisja stwierdziła również, że w tej sytuacji, związane z nimi plany sektorowe (w tym również program dla Wisły Środkowej) nie mają racji bytu. Więc władze, zwykle nierychliwe, tu zareagowały szybko – zlikwidowały wszystkie plany sektorowe. Likwidując w ten sposób cały ich unikalny potencjał (myślę głównie o programie dla Wisły Środkowej) – pracujących i współpracujących z programem ludzi, zbudowanych między nimi relacji, forów dyskusyjnych, wspólnych uzgodnień, wynegocjowanych stanowisk, czyli tego wszystkiego, czego Ministerstwo Środowiska w nadzorowanych przez siebie planach nigdy zrobić nie potrafiło. Można by powiedzieć, że wylano dziecko z kąpielą, gdyby nie pozbyto się przy okazji również wanny, rur wodociągowych, całej łazienki, klatek schodowych i wszystkich mieszkańców. Pewnie dlatego nikt dzisiaj nie pamięta opisanych wcześniej ekspertyz. Zapomniane i pokryte cyfrowym kurzem walają się gdzieś na niekończących się półkach Internetu.
Nie opierajmy się pokusie
A może ktoś zechciałby odgrzebać te ekspertyzy, zdmuchnąć z nich kurz i pokazać światu? Nie powinno to być trudne. Wystarczy chyba poprosić wojewodę Kozłowskiego, by dał zezwolenie na rozpowszechnianie, a prof. Zbigniewa Kledyńskiego i Tomasz Gęsiaka, by rzucili okiem na swoje teksty, czy nie trzeba czegoś zmodyfikować. Trzeba też pewnie wysupłać ze 2 tysiące złotych na ujednolicenie graficzne i skład komputerowy i można je na początek w postaci cyfrowej pchnąć w Polskę. Ale nie tę urzędniczą, Polskę biurokratów, bo nie będzie wiedziała, co z takim materiałem zrobić, ale w Polskę organizacji pozarządowych, które udostępnią go zwykłym ludziom. Oczywiście nie spowoduje to żadnej gwałtownej zmiany, choć w historii zdarzało się, że książka stawała się zaczynem rewolucji. Do tego niezbędne byłoby wypracowanie wspomnianej wcześniej polityki, w której opisany sposób myślenia będzie naturalnym elementem. Ale niezależnie od tego, rozpowszechnienie tych ekspertyz dzisiaj z pewnością pomoże ludziom, którzy mieszkają na terenach zagrożonych powodziami i nie mają pojęcia, jak się przed nimi zabezpieczyć. Kto się na rozpowszechnienie poradników zdecyduje zdobędzie ich dozgonną wdzięczność. Gwarantuję.
Roman Konieczny
Dobry wpis, będę częściej sprawdzać ten blog ;
)