Polityczna FATAMORGANA – Program Rozwoju Retencji

Gdyby przełożyć na język filmu to, co się dzieje w Polsce w gospodarce wodnej powstałby niezły thriller polityczny. Cechy gatunku są spełnione w stu procentach: jest podmiot w stanie śmiertelnego zagrożenia – to polskie rzeki, są dwa wrogie obozy – tych złych grają oczywiście politycy, a wszystko dzieje się wśród nieświadomych katastrofy zwykłych ludzi. Motorem działań są grube miliardy i polityczne ambicje, zwroty akcji bywają nieprzewidywalne, a mechanizmy decyzyjne bardziej mroczne niż „czarne dziury”. Brakuje jednego – perspektyw na szczęśliwe zakończenie. I nic się nie da zrobić, bo jako społeczeństwo cierpimy na chroniczny brak wrażliwości na problemy środowiska. Z badań niby wynika, że uważamy je za ważne, ale widać wyraźnie, że tylko teoretycznie. W konsekwencji film poniósłby klapę, nawet gdyby w rolach głównych obsadzić Arnolda Schwarzeneggera i Andrzeja Dudę, co po castingu, jaki się odbył na szczycie klimatycznym w Katowicach wydaje się być ciekawym pomysłem obsadowym.

Najprostszą miarą obojętności na problemy środowiska jest brak reakcji na kłamstwa, matactwa i przekręcanie kota do góry ogonem przez polityków i biurokratów oraz wszelkiej maści przywódców narodu. Nie ma takiego szeryfa, który wstanie i powie: „sprawdzam”. Jakby to nas nie dotyczyło. Choć może nie jest aż tak źle – ale o tym na końcu.

Polska Saharą Europy

Jednym z kluczowych tego przykładów jest brak reakcji na konsekwentnie i od lat budowaną opinię, że w Polsce nie ma wody. Ktoś wpadł na pomysł, by zasugerować Polakom, że zasoby Polski są porównywalne z zasobami Egiptu. I się zaczęło! Wszystkim stanął w oczach obraz Stasia i Nel z sienkiewiczowskiej „W pustyni i w puszczy” brnących ze spierzchniętymi wargami przez saharyjskie piaski. Sądząc z liczby cytowań tego bezsensownego porównania uwierzyliśmy wszyscy, że Polska to pustynia. Choć marnujemy wodę na potęgę.

Polska wysycha: Zasoby wody pitnej mamy takie, jak w Egipcie – donosiła w 2012 Gazeta prawna (18.09.2012), Mamy tyle wody co Egipt. Grozi nam katastrofa. – pisał Fakt 11 lipca 2016. Sytuacja jest katastrofalna. W Polsce mamy tyle wody co w Egipcie – pod takim tytułem wywiad z szefem Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej Przemysławem Dacą zamieściła 15 maja 2019 Gazeta Prawna.


Wg polityków zasoby wodne Polski plasują nas na poziomie Egiptu
(Lone Camel Facing the Storm, fot. Jason Hall, Flicr, CC BY-NC-ND 2.0)

Wpisy tej treści pojawiają się też na facebookowych stronach Wód Polskich – instytucji odpowiedzialnej za gospodarowanie wodami (11 czerwca 2019) oraz w setkach tekstów, wypowiedzi, wywiadów nawet z ekologami i uczonymi. I nikt nie wspomina, że to nie tylko saharyjska fatamorgana w środku Europy, ale bzdura do kwadratu.

Politycy to nie intelektualiści

W sumie nie powinno nas to dziwić, bo wiemy, że politycy wierzą w mity, mówią głupstwa, mylą białe z czarnym, a węgiel z węglowodanem. Mariusz Gajda (v-ce Minister Środowiska w latach 2015 – 2016) mówił w Radiu Maryja 25 maja 2017 roku tak: „Polska jest krajem bardzo ubogim w wodę. Zasoby wodne w Polsce wynoszą ok. 1500-1600 metrów sześciennych na mieszkańca i są porównywalne do zasobów wodnych Egiptu. Jesteśmy na praktycznie ostatnim miejscu w kontynentalnej Europie.” Ta wypowiedź składa się z prawdziwych słów i nieprawdziwych treści. Po pierwsze, Polska nie jest krajem bardzo ubogim w wodę. Nie mamy jej dużo, ale są kraje, które mają znacznie gorzej i nie marudzą – po prostu lepiej nią gospodarują. Mniej wody od nas mają Czechy, Dania i Cypr, tyle samo ma Belgia, a niewiele więcej mają Niemcy (15%) i trochę więcej Wielka Brytania (o 29%). Po drugie, gdyby Egipcjanie mieli 1600 m3 wody na głowę rocznie to dzisiaj skakaliby z radości, a w starożytnym Egipcie nikt nie czciłby boga wody Tefnuta. Prawda jest taka, że Egipt ma około 680 m3 wody na głowę mieszkańca, czyli 2,5 razy mniej niż w Polsce.

Nie jest też prawdą informacja podawana przy każdej okazji przez Ministra Gróbarczyka, że nasze 1600 m3 na mieszkańca to jedna trzecia tego co przypada na głowę przeciętnego Europejczyka – wg niego średnia europejska to 4500 m3 na mieszkańca.  Nie wiem skąd takie dane biorą przedstawiciele władz i urzędów (od kilkunastu lat zresztą takie same) – chyba nie chce im się sprawdzać – bo w zestawieniach Banku Światowego, który prowadzi rejestr takich informacji dla całego świata, w 2014 roku średnia w Unii Europejskiej wynosiła 2961 m3 na jednego mieszkańca1.

Porównywalne są natomiast sumaryczne zasoby obu krajów: Polski i Egiptu. W 2017 roku mieliśmy prawie po równo – po 60 km3 na rok. Tyle, że z takiego zestawienia nic nie wynika – bo Egipt ma do napojenia dwa i pół razy więcej ludzi niż my. Jak byśmy zareagowali, gdyby jakiś polityk wystąpił w TV i powiedział: Rodacy! Budżet przeznaczany w Polsce na wynagrodzenia jest pięć razy niższy niż w Indiach!! Czy to oddaje poziom naszych aspiracji? Domagam się stanowczo podniesienia zarobków w Polsce najpierw do poziomu Indii, a potem więcej. Pomijając zawarty w tym przesłaniu etnocentryzm, to choć podstawowa informacja jest prawdziwa, to wyciągnięty z niej wniosek jest idiotyczny. Ponieważ Hindusów jest 38 razy więcej niż Polaków to kiedy podzielimy tę sumaryczną kwotę zarobków na mieszkańców to okaże się, że Polak zarabia 7 razy więcej niż przeciętny Hindus.

Tak samo jest z tymi równymi w Polsce i Egipcie sumarycznymi zasobami wody. Gdybyśmy się mieli tym przejmować, to jak rozpaczać powinni Belgowie, bo ich sumaryczne zasoby są trzy razy mniejsze niż Polski, nie mówiąc o Duńczykach, którzy mają zasoby 10 razy mniejsze niż my i o zgrozo tyle samo mniejsze od Egiptu. Aż dziw, że po przekroczeniu granic tych krajów widać życie, a nie leżące wzdłuż dróg wyschnięte chabazie i truchła zwierząt.

Zamienić Saharę w ogrody

Nie ma wątpliwości, że całe to gadanie o podobieństwie zasobów Polski do zasobów krajów pustynnych to propaganda zastępująca rzeczywistą analizę sytuacji i diagnozę problemów. Najczęściej jest tak, że politycy na jednym oddechu mówią: „jesteśmy Saharą Europy” i „dlatego musimy budować system zbiorników retencyjnych”. Dodają do tego jeszcze jeden argument, który ma wzmocnić nasze poczucie zapóźnienia w stosunku do innych krajów: „Polska retencjonuje tylko 6,5% swoich zasobów i jest w ogonie europejskich krajów, w których stopień retencji jest kilkunasto- lub nawet kilkudziesięcioprocentowy. Musimy dogonić Europę – nasz plan to 15% retencji dzisiaj i 30% w przyszłości.”

Wszystkie te argumenty to kolejna gadka – szmatka. Nieprawdą jest, że retencjonujemy w zbiornikach tak nikłą część zasobów, że plasuje nas to na szarym końcu krajów europejskich. Jeśli przeliczymy pojemność naszych zbiorników retencyjnych i porównamy z zasobami, to możemy zgromadzić w zbiornikach około 5% zasobów wód powierzchniowych (robiłem te porównania na danych z 2015 roku). Wbrew opiniom polityków to nie jest marny wynik. „Gorszych” od nas jest 16 krajów Unii Europejskiej – retencjonują w zbiornikach mniej wody. W tej grupie jest nie tylko Francja, Wielka Brytania, Włochy, Austria, ale również kraje, które mają mniejsze zasoby wody niż my, czyli Belgia i Dania. Niemcy, które mają zasoby od nas niewiele większe, retencjonują raptem 2% tych zasobów, czyli mniej niż połowę tego co my. Dane te są łatwo dostępne na wielu portalach międzynarodowych.

Dane: Organizacja Narodów Zjednoczonych ds Wyżywienia i Rolnictwa

Recepta polityków na suszę – program rozwoju retencji

W pierwszych miesiącach 2019 roku minister Gróbarczyk zaczął mówić publicznie o Programie Rozwoju Retencji, którego istotą jest:  „przeciwdziałanie powodziom i suszom, gromadzenie wody na potrzeby ludności i przemysłu, utrzymanie żeglowności rzek, rozwój hydroenergetyki, wykorzystanie wody w celach irygacyjnych, rozwój turystyki i rekreacji wodnej.

Nie bardzo wiadomo skąd taki pomysł, bo wszystkie działania, o których mówi minister są lub powinny być elementami standardowo wykonywanych co kilka lat planów gospodarowania wodami, zarządzania ryzykiem powodziowym oraz przeciwdziałania skutkom suszy. Więc jeśli politycy i administracja wodna robią coś nadzwyczajnego, co wymaga od nich dodatkowego wysiłku to znaczy, że może zdali sobie sprawę, że te standardowe plany w większości nie rozwiązują problemów braku retencji, nie ma w nich odpowiednich działań, a leżąca u ich podstaw filozofia prowadzi nie do rozwoju, a do ograniczania retencji naturalnej i degradacji rzek. Taką hipotezę usprawiedliwia po części treść programowego dokumentu zatytułowanego „Założenia do programu rozwoju retencji na lata 2021-2027 z perspektywą do roku 2030”, w którym sporo miejsca poświęcono retencji glebowej, krajobrazowej, uszczelnianiu powierzchni, planowaniu przestrzennemu, zagospodarowaniu opadów w miejscach gdzie opad występuje itd. Czyli działaniom, które obecnie na świecie uważa się za najskuteczniejsze metody zwiększania retencji.

Ten optymizm bardzo się jednak kurczy, gdy uświadomimy sobie, że przytaczane w dokumencie argumenty na konieczność tworzenia retencji są takie, jak zwykle, czyli, że Polska ma małe zasoby i jest w ogonie Europy, że poprzednie rządy zaniedbały budowę retencji (zbiornikowej oczywiście) i w konsekwencji i w tej dziedzinie jesteśmy w Europie na szarym końcu. Użycie typowo medialnych argumentów oznacza, że nie zrobiono żadnej rzetelnej diagnozy problemów.

Dużo minusów ujemnych i prawie wcale dodatnich

Resztki optymizmu znikają zupełnie, gdy przeczytamy inny dokument programu – „Wykaz inwestycji  Państwowego Gospodarstwa Wodnego Wody Polskie, realizowanych lub planowanych do realizacji, służących poprawie retencji.” Ten wykaz to lista prawie dziewięćdziesięciu inwestycji, której rolą jest… No właśnie – co? Jaki może być cel załączania listy inwestycji, w programie, którego celem jest… wypracowanie listy inwestycji? Można jedynie przyjąć, że autorzy programu chcą na przykładach pokazać co uważają za dobre rozwiązania. Jeśli tak jest, to zabierając się do studiowania tej listy trzeba od razu wziąć coś na uspokojenie. Z listy wynika bowiem, że wydamy 10 mld złotych na rzeczy, które z pewnością nie doprowadzą do poprawy retencji w kraju.

Co konkretnie zawiera ta lista, czego nie zawiera i dlaczego jest marna?

Anty-retencja. Część z inwestycji nie ma nic wspólnego z retencją, a wręcz prowadzi do jej ograniczenia. Do takich działań należą prawie wszystkie regulacje rzek, czy „odbudowa rzek” (jest ich na liście co najmniej 12). Są to zabiegi niekorzystne zarówno dla przeciwdziałania skutkom suszy, jak i dla ograniczania skutków powodzi – przyspieszają bowiem spływ wody zamiast go opóźniać. Drastycznym przykładem może być plan dalszej regulacji potoku Kumieli w Elblągu, co z pewnością spowoduje pogorszenie problemów powodziowych w tym mieście, a nie poprawi retencję. Podobnie należy traktować bardzo specjalistyczne obiekty, jak stopnie żeglugowe na rzekach, czy śluzy (jest ich na liście 9). Nie tylko nie pomagają w czasie powodzi, ale pogarszają sytuację – zawłaszczają znaczną część retencji korytowej, a ich pojemność jest zbyt nikła by miały wpływ na jakąkolwiek istotną powódź. Spowodowane przez nie podniesienie poziomów wody w okolicy ma wymiar lokalny i nie zawsze pozytywny (patrz casus stopnia Niepołomice).

Iluzja wielozadaniowości. Wiele zbiorników wymienionych na liście (ponad 20) ma pełnić kilka funkcji: chronić przed powodzią, wspomagać rolnictwo, umożliwiać rekreację i wspierać energetykę. Łączenie funkcji w przypadku dużych zbiorników jest możliwe, ale w przypadku obiektów tak małych, jak większość na tej liście, to czysta mrzonka. Warto sobie uświadomić, że energetyka wymaga napełnionego zbiornika przez cały rok, podobnie jak żegluga, rolnictwo od początku sezonu wegetacyjnego i przez całe lato, rekreacja od czerwca do września. Potrzeby tych sektorów są w absolutnym konflikcie z ochroną przeciwpowodziową, dla której w tym samym okresie, od maja do września zbiornik powinien być pusty. Przy małych i płytkich zbiornikach wielozadaniowość to proszenie się o problemy.

Niezgodność z lokalnymi diagnozami. Strategie rozwoju gmin, plany ochrony środowiska i inne dokumenty lokalne zawsze analizują mocne i słabe strony gminy w kontekście rozwoju. Analizują również lokalne zagrożenia, w tym susze, powodzie i inne. W przypadku co najmniej kilku proponowanych przez Ministerstwo inwestycji cele działania deklarowane w tytułach zestawienia (ochrona przed powodzią i suszą) są niezgodne z diagnozami zawartymi w wymienionych lokalnych dokumentach. Dotyczy to między innymi:
– zabezpieczenia przeciwpowodziowego miasta Iława, gdzie w Programie Ochrony Środowiska na lata 2016 – 2019 do mocnych stron zalicza się „brak zagrożenia powodziowego”,
– zabezpieczenia przeciwpowodziowego miasta Miłomłyn, gdzie w dokumencie „Strategia Rozwoju Miasta i Gminy Miłomłyn na lata 2014-2020”, w rozdziale dotyczącym słabych i mocnych stron zagrożenie powodziowe nawet nie występuję,
– zbiornika przeciwpowodziowego Rokosowo , gdzie żaden z lokalnych dokumentów nie zawiera informacji o konkretnych zagrożeniach powodziowych, a z analiz dla powodzi stuletniej wynika, że zagrożonych jest 11 budynków mieszkalnych i łąki. Koszt zbiornika wynosi 40 mln złotych.

Finansowanie lokalnych interesów. Na liście są wielkie inwestycje o znaczącym wpływie na gospodarkę krajową, ale większość to inwestycje bardzo lokalne. Wśród nich jest nawet modernizacja stawu – jednohektarowego zbiornika na Potoku Dębica w Elblągu. Jest też wiele inwestycji, które budzą podejrzenia, że ich głównym celem jest raczej stworzenie miejsc do rekreacji w gminie albo podniesienia cen gruntów, a nie przeciwdziałanie skutkom suszy, czy powodzi – wystarczy poczytać ich historię. Dotyczy to zbiornika przeciwpowodziowego w Dobrym Mieście woj. warmińsko-mazurskie (pozycja 43), zbiornika w gminie Kondratowice i paru innych. Ich efektywność ekonomiczna z punktu widzenia interesów krajowych z pewnością nie jest dodatnia. Nie bardzo więc wiadomo dlaczego miałyby być realizowane z publicznych pieniędzy. W wielu krajach budżet Państwa dofinansowuje takie działania, ale tylko częściowo i na ściśle określonych zasadach.

Jednohektarowy zbiornik na potoku Dębica w Elblągu
( Fot. Adrian Sajko – portal info.elblag.pl)

Lekceważenie czytelnika i fikcja konsultacji. Lista inwestycji jest przygotowana w sposób nieprzyjazny dla czytelnika. Każda inwestycja, poza tytułem, jest opisana tylko kilkoma danymi: w jakim województwie, na jakiej rzece, jakie RZGW ją zgłosiło, kiedy ma się rozpocząć inwestycja, kiedy skończyć i ile będzie to nas kosztowało. Ale konia z rzędem temu, kto znajdzie informację o tym po co jest ta inwestycja, lub jakie są argumenty przemawiające za koniecznością jej realizacji. W efekcie, na liście jest wiele pozycji zrozumiałych tylko dla ich autorów w rodzaju: „Odbudowa rzeki Samy”, „Odbudowa Kanału Małgosia”. Zupełnie niezrozumiały jest sens zapisu: „Centra operacyjne – komponent 4B”. Skierowanie takiego dokumentu do konsultacji to przejaw skrajnej arogancji oraz czytelny sygnał, że władza uważa konsultacje za nieistotne.

Polityka bieżących interesów zamiast strategii działania

Nawet tak pobieżne analizy wskazują, że Program Rozwoju Retencji nie jest próbą stworzenia krajowej strategii w tym zakresie, ale jest projektem czysto politycznym, którego celem jest szybkie zdobycie środków na najważniejsze dla tej władzy działania. Czyli rozwój żeglugi oraz budowę kilku dużych zbiorników retencyjnych. Potwierdza to prosta analiza budżetów inwestycji zawartych w zestawieniu. Obiekty żeglugowe (których jest osiem) pochłaniają prawie 60% wszystkich kosztów tego projektu (samo Siarzewo – 40%), zaś dwa zbiorniki Wielowieś Klasztorna i Kąty Myscowa następne 20% – razem 80%. Pozostałe inwestycje to w większości mało znaczące działania, których oddziaływanie jest mikro lokalne a ich sens ekonomiczny dyskusyjny.

Zawsze się zastanawiam, jak to jest możliwe, że poważny publiczny urząd, jakim są Wody Polskie, w których pracują mądrzy i zdolni ludzi (wielu z nich znam) firmuje zestawienie, które jest nieskładną zbieraniną pomysłów. Jak pięść do nosa pasującą do inicjatywy ważnej dyskusji o poprawie retencji w Polsce. To już druga poważna wpadka Wód Polskich w tym roku, po zupełnie niedorzecznej Koncepcji Ochrony Przeciwpowodziowej dla Kotliny Kłodzkiej. Prawdę mówiąc nie bardzo umiem odpowiedzieć na to pytanie – podejrzewam tylko, że szefowie tej instytucji nie wykorzystują wiedzy swoich pracowników i podejmują decyzje wbrew ich opiniom. To w połączeniu z upolitycznieniem tych urzędów powoduje, że powstają dokumenty nieprofesjonalne, podważające zaufanie do administracji, angażujące w dodatku uwagę dziesiątków ludzi, by coś z tego bałaganu poprawić. Co jest po prostu marnowaniem potencjału społecznego.

Jestem też pewien, że to efekt wspomnianej na początku płytkiej wiedzy społecznej na temat roli środowiska naturalnego w naszym życiu, powodującej, że można bezkarnie publikować, mówić i ogłaszać nieprawdziwe diagnozy oraz przypadkowe – czasem absurdalne koncepcje. Bo mało kto na to reaguje.

Potrzeba nam więcej szeryfów

Brakuje wspomnianego na wstępie szeryfa, który mógłby w naszym imieniu wstać, walnąć pięścią w stół i powiedzieć: „Panie, Panowie. Wybaczcie, ale podawane przez Was informacje i wysuwane propozycje mają niewiele wspólnego z prawdą, zdrowym rozsądkiem, nie mówiąc już o interesie publicznym. Karty na stół!„ No fajnie, tylko kto chciałby pełnić taką rolę? Tak na marginesie może warto pomyśleć o powołaniu w Polsce rzecznika praw środowiska naturalnego.

W normalnych społeczeństwa szeryfem powinien być każdy, choć może takie założenie w naszym społeczeństwie jest założeniem na obecnym etapie zbyt idealistycznym … Ale jest przecież parlament, środowiska naukowe, wolne media, organizacje pozarządowe.

Parlament ze zrozumiałych względów pomijam. Uczeni raczej w taką rolę w Polsce nie wchodzą (są wyjątki), bo lepiej się nie narażać, kiedy środki finansowe przydziela władza, a poza tym w nauce są ciekawsze rzeczy do zrobienia niż użeranie się z biurokracją. Dziennikarze, tradycyjnie pełniący rolę szeryfów też nie pomagają. Wiedzą, że dla ich odbiorców problemy środowiska nie mają wielkiego znaczenia, stąd w konsekwencji ich naturalny instynkt śledczy zanika. Powtarzają więc za politykami niewiarygodne głupstwa (nie wszyscy oczywiście), a zdarza się, że dla większego efektu podkręcają ich sens jeszcze bardziej.

Pozostają organizacje pozarządowe. Biurokracja ich nienawidzi, bo patrzą jej na ręce przez co obszar swobody do wyrzucania w błoto publicznych pieniędzy czy aroganckiego łamania prawa się zmniejsza. Więc robią co mogą, by w społecznym odbiorze głos organizacji pozarządowych był mało wiarygodny. Przylepili  im przed laty etykietę „ekoterroryści” (hejt, jak widać nie jest nowym pomysłem), a obecny reżim czerpiąc wzorce dyskursu społecznego ze wschodu sugeruje, że są na pasku obcych wywiadów, korporacji i innej maści źle odbieranych instytucji. Ale prawda jest taka, że to dzisiaj jedyni szeryfowie, którzy się sprawdzają. Tak na marginesie dziwnie się słucha ministra, który oskarża Koalicję Ratujmy Rzeki o przyjmowanie pieniędzy z niemieckich koncernów (mam nadzieję, że Koalicja nie puści tego płazem), a chce część swoich inwestycji sfinansować ze środków europejskich, w których udział podatników niemieckich jest znaczący.

By przekonać się, że NGO sprawdzają się jako „szeryfowie” wystarczy przeczytać dokument z przeprowadzonych konsultacji społecznych Programu Rozwoju Retencji. Wśród stu pięćdziesięciu uwag do tego dokumentu, jakie nadesłano w czasie trzydziestodniowych konsultacji społecznych (tak krótki czas to pozorowanie konsultacji), nie było żadnych uwag środowisk akademickich, tylko kilka instytucjonalnych, a samorządowcy zachęceni kilkuhektarowymi przykładami zbiorników zgłosili zapotrzebowanie na kilkadziesiąt następnych. Organizacje ekologiczne, praktycznie jako jedyne zgłosiły ponad sto uwag merytorycznych. Kilkadziesiąt takich uwag zgłosiły prywatne osoby. Niech to będzie optymistyczna konstatacja na koniec. Niestety jest też pesymistyczna – władze uznały większość uwag NGO za bezzasadne.

Źródła danych:

Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa

Bank Światowy

Roman Konieczny

5 myśli na temat “Polityczna FATAMORGANA – Program Rozwoju Retencji”

  1. Roman,
    trafiłeś jak zawsze. Musimy zrobić wszystko dla upublicznienia takiego sposobu myślenia.

    A.K

  2. Romku, Podoba mi się ten kryminał.
    I jak w starym dowcipie o bileterce w kinie w Paryżu, gdy prowadziła widza na miejsce na sali, gdy się jej nie dało franka napiwku, to syczala delikwentowi do ucha „Mordercą jest szofer” 😎

  3. Czytałam ten wpis z wielkim zaciekawieniem. Brawo dla autora 👏
    Potwierdza to moje stwierdzenie, że pieniądze z dotacji zniszczyły środowisko naturalne.
    Dostają te pieniądze politycy i instytucje, które mają zasoby naszej kochanej Ziemii głęboko w poważaniu 😪

  4. Wreszcie przeczytałem na temat środowiska coś merytorycznego. Tekst, który ma wartość. Właśnie tacy ludzie jak Pan powinni być rzecznikami naszego środowiska. Dostać od społeczeństwa glejt do działania i walczyć o nasze małe ojczyzny, które naszym intereśnym politykom służą tylko do robienia interesów. Tyle że najpierw trzeba by było przekonać naszą społeczność że czynienie sobie ziemi poddaną doprowadzi do katastrofy. A z tym będzie duży problem bo większość z nas tak jak politycy widzi jedynie czubek własnego nosa.

Dodaj odpowiedź do Olo Anuluj pisanie odpowiedzi