Zabawy z mapami, czyli jak stracić na powodzi nie będąc zalanym

Panie i Panowie! 15 kwietnia 2015 roku spełniły się oczekiwania setek, tysięcy, a może nawet miliona Polaków. Krajowy Zarząd Gospodarki Wodnej opublikował w Internecie ponad trzydzieści tysięcy arkuszy map zagrożenia i ryzyka powodziowego (mapy.isok.gov.pl) i ogłosił, że każdy arkusz to akt prawny.

Tak bym napisał jeszcze na początku grudnia zeszłego roku. Tekst byłby ironiczny, bo administracja spóźniła się z mapami w stosunku do wymaganego terminu grubo ponad rok i udawała, że nic się nie stało. Ale byłby też konstruktywny, bo niezależnie od jakości map, można wreszcie zacząć poważną rozmowę o ich przydatności. Tyle, że dzisiaj sytuacja jest dramatycznie inna niż te dwa, czy trzy miesiące temu, więc tekst trzeba zacząć inaczej:

Panie i Panowie. 30 grudnia 2015 roku Prezydent RP, a wcześniej parlament RP zawiódł oczekiwania setek, tysięcy, a może nawet miliona Polaków. Wszystko przez przeprowadzoną galopem w ciągu 21 dni (trzy tzw. czytania w Sejmie w ciągu dwóch dni) zmianę Prawa wodnego, która zwalnia samorządy gminne z konieczności uwzględniania map zagrożenia powodziowego w planach zagospodarowania przestrzennego gmin. Jednym podpisem pan Prezydent wyrzucił w błoto 200 mln złotych, bo tyle kosztowało opracowanie map. Nie zauważył też, że zabiera tym podpisem znacznie większe kwoty właścicielom gruntów. Powie ktoś nic szczególnego, bo nie takie pieniądze politycy potrafią zmarnować stała się jednak rzecz znacznie od tego gorsza wyrzucono do kosza najskuteczniejszą metodę ograniczania strat powodziowych, czyli uporządkowanie budownictwa na terenach zagrożonych powodzią.

Jedną rzecz trzeba wyjaśnić od razu – nie można za tę nieszczęsną historię obwiniać wyłącznie rządzącej obecnie formacji politycznej. Poprzednie obsady Ministerstwa Środowiska i Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej, o różnej zresztą proweniencji politycznej, począwszy od SLD, poprzez PiS i koalicję PO – PSL mocno pracowały, by stworzyć dla tej decyzji solidne podstawy. Nie chciałbym być odebrany jako obrońca takich partii jak PiS, czy partia Kukiza, których sposób myślenia o świecie jest mi tak obcy, jak odkryta niedawno, podobna do Ziemi planeta Kepler-186f krążąca 500 lat świetlnych stąd. Ale ta ciągnąca się od dawna historia jest tak absurdalna i pouczająca zarazem, że nie opowiedzieć jej ze szczegółami, od początku do końca, to jakby opuścić w elementarzu lekcję zatytułowaną „Ala ma kota”. To ważna lekcja o amatorszczyźnie, głupocie lub arogancji większej niż norma przewiduje.

Po co te mapy?

Mapy zagrożenia powodziowego służą na całym świecie do podobnych celów: pokazują dokąd może sięgać powódź, ostrzegają, że są to tereny dla inwestorów niebezpieczne, tworzą platformę współpracy lokalnych podmiotów przy opracowywaniu planów radzenia sobie z powodzią. Publiczny dostęp do nich gwarantuje, że ludzie o powodzi nie zapominają. I jeśli nawet budują się na tych terenach, to w miarę bezpiecznie – bez piwnic, garaży podziemnych, z wyniesioną nad poziom gruntu przestrzenią mieszkalną i umieszczonymi na piętrze instalacjami elektrycznymi i C.O.

mapa_500_s
Mapa zasięgu powodzi „pięćsetletniej” dla fragmentu Starego Sącza. Kolorem jasnoniebieskim zaznaczone są obszary, gdzie głębokość wody nie będzie większa niż pół metra. Źródło: mapy.isok.gov.pl

Oczywiście, że ostatnie zdania to tzw narracja naiwna, bo wszyscy wiemy, jaka jest natura ludzka. Ani rozsądna, ani racjonalna. Dlatego, jeśli powódź wydaje się nam odległa w czasie (słynne raz na sto lat), to ją najczęściej lekceważymy. I budujemy gdzie popadnie. W dodatku, natychmiast po powodzi powstaje ogromna presja, by zwiększyć bezpieczeństwo tych terenów budując zbiorniki, wały, wycinając drzewa, pogłębiając rzeki i strzelając do bobrów – każde, nawet absurdalne rozwiązanie jest wtedy publicznie akceptowane. Nikt wtedy nie słucha opinii, że spora część tych działań, to pomysły, których wdrożenie, już na oko, jest droższe niż korzyści jakie przyniosą a skuteczność pozostałych jest mitem.

Koszty polityczne, finansowe i społeczne takiego chaosu są ogromne. Dlatego wiele krajów wprowadza do swojego prawa bezpieczniki prewencyjne: nakazuje wyznaczenie stref zalewów powodziowych, oraz obowiązek uwzględnienia ich w lokalnych planach rozwoju wraz z ograniczeniami zabudowy. Głównie po to, by developerzy budowali tam, gdzie ryzyko jest małe i w taki sposób, by obiekty były odporne na powódź. W grudniu Polska z takiego bezpiecznika zrezygnowała. Powstaje pytanie dlaczego?

Co spieprzyła poprzednia władza?

Co do tego, że byłoby lepiej, gdyby na terenach zagrożonych powodzią nie było tylu domów, szkół, stacji benzynowych i innych obiektów zgodziliśmy się po powodzi w 1997 roku. Powstało wtedy kilka pomysłów, które znalazły dość szybko swoje miejsce w przepisach. Wprowadzono obowiązek przygotowania przez regionalne zarządy gospodarki wodnej map zagrożenia powodziowego. Wprowadzono również nakaz uwzględniania tych map w gminnych studiach i planach zagospodarowania przestrzennego. To były milowe kroki niezbędne dla ograniczania zabudowy na tych terenach.

Następny krok był już niestety bardzo zły. Wprowadzono bowiem całkowity zakaz budowy na obszarach występowania tzw. powodzi stuletniej, czyli zdarzającej się rzadko – raz na kilkadziesiąt lat. Trudno zrozumieć dlaczego na tak dużym obszarze, bo zrobiono to bez żadnych analiz ekonomicznych czy społecznych. Po prostu podjęto decyzję. Z pewnością ważną rolę odegrało zakotwiczone w poprzednim systemie przekonanie urzędników, że mogą o własności prywatnej decydować tak, jak o publicznej.

W parze z tym szedł też zwyczajny brak wiedzy: niewiele jest krajów na świecie, gdzie obowiązują podobne ścisłe zakazy. Z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, w systemach demokratycznych ograniczanie dysponowania własnością prywatną uważa się za niekonstytucyjne. Po drugie, te tereny są atrakcyjne dla robienia biznesu, uprawy, hodowli, rekreacji, a także do mieszkania. Wyłączenie ich z normalnego życia z powodu powodzi, która pojawia się raz na kilkadziesiąt lat to utrata przychodów każdego dnia przez te lata. Stosowane dzisiaj na świecie strategie ochrony przed powodzią starają się łączyć te dwa elementy: bezpieczeństwo i rozwój.

Ale, tak naprawdę z równowagi człowieka wyprowadza świadomość, że nikt z podejmujących decyzje nie myślał o skutkach i nikt najprawdopodobniej nie próbował nawet ich sobie wyobrażać. A trzeba było. W Polsce na terenach zagrożonych wodą stuletnią są tysiące miejscowości. Ten zakaz skazywał ich mieszkańców na wegetację. Nie wolno im było nic: wybudować domu, drogi, szkoły, sklepu, firmy, ośrodka zdrowia, nie mówiąc już o płocie. Nie mogli nawet sadzić drzew. Z kolei lokalny samorząd był przez prawo zobligowany do wypłacenia odszkodowania właścicielom gruntów, które przez zakaz zabudowy stały się „niebudowlane” i straciły przez to na wartości. I były to w sumie i nadal są gigantyczne kwoty.

Przepis wydany przez urzędników na szczeblu centralnym bił w prywatnych właścicieli, lokalną społeczność i w samorządy.  W perspektywie uruchamiał on samonapędzający się mechanizm degradacji i zubożenia wielu lokalnych społeczności w Polsce.

Dlaczego na początku nikt nie protestował?

Protestów na początku nie było wcale, bo przepis wprowadzono do Prawa wodnego i ustawy o planowaniu przestrzennym w roku 2001, a pierwsze mapy pojawiły się, bodajże dopiero w 2005 i było ich wtedy niewiele. Gminy, które je otrzymały szukały możliwości obejścia przepisu. I znalazły. Prawo dotyczące planowania nie zmusza gmin do opracowania planów zagospodarowania przestrzennego – opracowuje się je wtedy, kiedy jest ku temu wyraźna potrzeba. Gminy zaczęły z tego korzystać i przestały opracowywać plany dla większych obszarów. Wydawały tylko decyzje administracyjne na poszczególne działki. I przy takiej polityce dało się jakoś żyć. Sprawa zaczęła się komplikować, kiedy Krajowy Zarząd Gospodarki Wodnej upublicznił informację wymaganą przez dyrektywę powodziową UE o obszarach zakwalifikowanych jako narażone na niebezpieczeństwo powodzi. Dyrektywa formułowała ten wymóg bardzo ogólnie, tak, by każdy kraj sam mógł zdecydować, co rozumie przez takie obszary. Decyzja Krajowego Zarządu z założenia więc powinna być ściśle pragmatyczna, ponieważ wprost przekładała się na wydatki. Im więcej obszarów narażonych na niebezpieczeństwo powodzi, tym więcej wymaganych Dyrektywą powodziową map zagrożenia i map ryzyka, tym więcej planów zarządzania ryzykiem powodziowym i tym większy niezbędny budżet na wynikające z tych planów inwestycje. Każdy z elementów tego ciągu „technologicznego” to ogromne pieniądze. W dodatku, im więcej map, tym większa liczba poszkodowanych właścicieli gruntów i suma rekompensat do wypłaty przez gminy.

Jakie więc było zaskoczenie, kiedy okazało się, że wyznaczone przez Krajowy Zarząd Gospodarki Wodnej obszary leżą na terenie 1900 spośród 2500 gmin w Polsce – co stanowi więcej niż 75% wszystkich gmin. Szokujące, bo większość strat powstaje w Polsce południowej, w czterech do pięciu województwach, czyli na terenie drastycznie mniejszej liczby gmin. My jednak poszliśmy na całość. Z głupoty? Raczej nie, bardziej podejrzewałbym, że chodziło o zapewnienie branży wodnej dużych środków i że politycy branżowi wpuścili w maliny polityków krajowych.

mapy_porownanie4s
Po lewej mapa Polski z zaznaczonymi gminami, które poniosły szkody w czasie powodzi w 1997, 2001 i 2010 roku, po prawej mapa Polski z zaznaczonymi gminami, na których terenie leżą obszary szczególnie narażone na niebezpieczeństwo powodzi.

W efekcie mapy powodziowe opracowane zostały również dla obszarów, gdzie nie ma praktycznie żadnych strat i kosztowały nas prawie 200 mln złotych, plany zarządzania ryzykiem powodziowym około 80 mln złotych, a inwestycje zawarte w planach to, licząc lekką ręką, dalsze 20-30 mld złotych. Takie podejście i takie koszty byłoby zrozumiałe dla bogatego kraju z dużym doświadczeniem w zarządzaniu ryzykiem powodziowym. Polska nie jest ani zbyt bogata, ani w tej kwestii doświadczona, więc byłoby rozsądnie, gdybyśmy zaczęli skromniej.

Duże szkody duże emocje

Po tej decyzji było już jasne, że liczba zdegustowanych zmianami gmin przekroczyła masę krytyczną, więc nie odpuszczą one władzom. W marcu 2015 roku, kiedy wiadomo było, że za chwilę wreszcie zostaną opublikowane mapy ruszyła fala protestów. Jeden z poirytowanych wójtów – Włodzimierz Chlebosz z gminy Czernica  napisał do prezesa Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej Witolda Sumisławskiego, że tylko wstępne oszacowanie odszkodowań z tytułu spadku wartości nieruchomości, o które mogą wystąpić dysponenci prawni (osoby fizyczne i podmioty gospodarcze) (…) to około 150 mln złotych. Warto tu dodać, że dochód roczny tej gminy w 2014 roku wynosił 42 mln złotych, z czego jasno wynika, że gdyby gmina przestała płacić pensje pracownikom, zamknęła wszystkie szkoły, przestała oczyszczać ścieki i utrzymywać ośrodek zdrowia, to i tak spłacałaby odszkodowania przez 3 lata.

W kolejnym liście do prezesa, wójt Chlebosz uzupełnia te informacje: „Ale to nie koniec skutków map dla gminy, bo już teraz: 1) Nabywcy, którzy wylicytowali w przetargach nieruchomości pod budownictwo mieszkaniowe (indywidualne) odstąpili od podpisania aktów notarialnych, żądając zwrotu wpłaconych kwot ();2) Brak zainteresowania (a wręcz wycofywanie się inwestorów instytucjonalnych i nie tylko) terenami objętymi mapami, co rodzi realny ubytek w dochodach gminy (ok. 2,7 mln zł). List kończył się stwierdzeniem, że przywołane wyżej skutki utrudniają, a wręcz zatrzymują rozwój gminy.

Protestowały pojedyncze gminy, protestował Związek Gmin Wiejskich RP zrzeszający 578 gmin, Związek Miast Polskich reprezentujący 302 miasta, Związek Metropolii Polskich zrzeszających prezydentów 12 największych miast w Polsce. Protestowali też wojewodowie i marszałkowie. Podstawowe uwagi protestujących organizacji dotyczyły źle, według nich, wyznaczonych linii zalewów wody stuletniej – nie zgadzały się bowiem z wcześniej wykonanymi mapami. Drugi zarzut dotyczył nie uwzględnienia w obliczeniach tych inwestycji, które mogły zmienić przebieg linii zalewów, np. ukończonych właśnie wałów. Trzeci zarzut dotyczył odszkodowań. Samorządy proponowały, by to obciążenie wziął na siebie całkowicie lub częściowo budżet Państwa. Ten oczywiście odmówił, a wiceminister ds. gospodarki wodnej Stanisław Gawłowski, z właściwą dla siebie niefrasobliwością, głosił na różnych spotkaniach z samorządami herezję, że zniesie się obowiązek wypłaty odszkodowań za stratę wartości gruntu spowodowaną wprowadzeniem map powodziowych.

Co ma za uszami obecna władza?

Nowa władza, przejmując po poprzednikach te wory niekompetencji oraz walizy głupstw i mitów miała więc nóż na gardle. Musiała coś zrobić, by rozładować obawy, napięcia i wściekłość samorządów. Miała dwa wyjścia – niestety wybrała gorsze.

Jak się to odbyło? Kiedy wszyscy ekscytowaliśmy się konfliktem wokół Trybunału Konstytucyjnego i ustawą medialną, grupa pięćdziesięciu jeden posłów złożyła u Marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego poprawki do Prawa wodnego. Byłem nawet mile zaskoczony, że tak wielu posłów jest żywo zainteresowane zarządzaniem ryzykiem powodziowym, bo ich liczba trzykrotnie przekraczała wymaganą w takiej sytuacji ilość. Ale okazało się, że dla większości z nich to nowy przedmiot zainteresowania. Powódź nie była dotąd, ani tematem ich wystąpień, ani przedmiotem zapytań poselskich, ani żadnej inne aktywności w Sejmie. Ten brak wiedzy dawał się zauważyć w czasie prac w Sejmie, a także Komisji środowiska, czy w Senacie, gdzie jedyną osobą broniącą proponowanych zmian był wiceminister ochrony środowiska Mariusz Gajda. Dlaczego projektu zmian w tej sytuacji nie przedłożył Minister Środowiska? Pewnie dlatego, że ta forma inicjatywy ustawodawczej zwalnia z przeprowadzenia konsultacji społecznych. No, bo co tu konsultować, jak dla władzy wszystko jest jasne.

Posłanka Anna Paluch z Nowego Targu reprezentująca posłów uzasadniała proponowane zmiany tak: „Nie byłoby uzasadnione zmuszanie samorządów do tego, aby uwzględniały sfuszerowane mapy powodziowe. To byłoby ze szkodą dla państwa, samorządów, przedsiębiorców i osób indywidualnych. Dlatego najpierw chcemy naprawić mapy, na które wydano miliony złotych, a dopiero potem wymagać, aby były one obowiązkowo uwzględniane”.

anna_paluch_videosejm2
Posłanka Anna Paluch przedstawia w Sejmie efekty drugiego czytania projektu poprawek do Ustawy Prawo Wodne. Źródło: videosejm.pl.

Retoryka pasuje do idei dobrej zmiany, działanie niestety już nie. Skala fuszerki, jakiej poprzez poprawki do ustawy dokonała pani Poseł z kolegami kosztować będzie nie miliony, jak wspomniane mapy, ale nadal miliardy złotych (być może, że kogoś innego niż dotąd), a z pewnością oznacza dalsze psucie systemu zarządzania ryzykiem powodziowym. Dziwne, że dyskusji na temat kosztów tej decyzji ani w komisji sejmowej, ani na posiedzeniu plenarnym, czy w senacie nie było. W czasie głosowania w Sejmie zdarzyły się natomiast rzeczy zaskakujące: to że posłowie PiS i partii Kukiz15 głosowali w 100% za przyjęciem poprawek do ustawy (PiS – 228 posłów „za” z 228 obecnych, Kukiz15 – 34/35) to oczywiste.  To , że potrafiący liczyć posłowie Nowoczesnej głosowali w całości przeciw (26/26) to też nic dziwnego, ale dlaczego posłowie PO i PSL prawie w 100% wstrzymali się od głosu (PO – 128/131, PSL – 14/15). Szczególnie jeśli ich przeciwnicy polityczni uzasadniali konieczność zmian w ustawie  nieudolnością  działań poprzedniej koalicji. Czy w ten sposób przyznała ona, że schrzaniła robotę, czy może kluby poselskie obu partii pogubiły się przy tym tempie procedowania.

W tej sytuacji warto przeanalizować, jakie są konsekwencje grudniowej decyzji parlamentu. Co się właściwie stało? A stało się sporo i w kilku wymiarach.

Po pierwsze – po decyzji parlamentu system nie definiuje jasnych warunków gry. Eliminuje on konieczność uwzględniania map w miejscowych planach zagospodarowania przestrzennego ale pozostawia paragraf mówiący, że nie wolno nic budować na terenach szczególnego zagrożenia powodziowego. Decyzja uratowała gminy przed bankructwem, ale będą one najprawdopodobniej musiały i tak płacić odszkodowania po każdej indywidualnej decyzji. Czyli usankcjonowano dotychczasową praktykę uników stosowaną przez gminy.

Po drugie – nie jest tak, że nikt nie poniesie kosztów. Mleko się już rozlało – mapy zostały opublikowane. Koszty poniosą właściciele gruntów na zagrożonych terenach – ich wartość z pewnością już teraz spada na łeb, na szyję i nikt im tego nie zrekompensuje. Władza pod wpływem protestów samorządów zrzuciła koszty na właścicieli gruntów, którzy nie mają możliwości wyrażenia publicznie swojej dezaprobaty. No, chyba, że w następnych wyborach.

Po trzecie – swoją decyzją parlament zanegował użyteczność lokalnego systemu planowania. Zamiast uzgodnionych lokalnie planów, jako dokumentu upraszczającego proces podejmowania decyzji, parlament zawraca nas na drogę ręcznego sterowania ograniczeniami zabudowy, co w tym przypadku jest nieskuteczne (wymaga kosztownego samoograniczenia), a jego immanentną cechą jest arbitralność decyzji i większa podatność na korupcję.

Po czwarte – wiarygodność map, jako narzędzia planowania i zarządzanie ryzykiem drastycznie spadła. I to na wiele lat. Polityczny przekaz, że mapy są sfuszerowane, bez udowodnienia tego w jakiejkolwiek formie (poza powoływaniem, że na mapach powódź niesłusznie zalewa pomnik stoczniowców w Gdańsku), przy jednoczesnym powtarzaniu absurdalnej tezy, że to samorządy będą decydować o zasięgu zalewów powodzi stuletniej, czy pięćsetletniej jest czymś nieuczciwym. Skala naiwności tego przekazu jest zadziwiająca.

mariusz_gajda_parlament
Wiceminister Ochrony Środowiska Mariusz Gajda odpowiada na pytania posłów.

Czy można było inaczej?

Przykładów ciekawych rozwiązań tego problemu jest na świecie dużo – wystarczy się trochę rozejrzeć.

Po pierwsze, jeśli koniecznie chcemy utrzymać zakazy zabudowy powinniśmy ograniczyć je do mniejszej strefy, gdzie powodzie są częste, a straty przez to znaczące. To rozwiązanie tańsze i bardziej skuteczne. Tak robią Amerykanie, którzy znaczną cześć swoich programów adresują do stref z tzw. powtarzalnymi stratami. Starają się tam wykupywać jak najwięcej budynków oraz pomagają finansowo właścicielom lepiej przygotować pozostałe domy do powodzi. W przypadku Polski najwłaściwsze byłoby wykorzystanie strefy powodzi tzw. dziesięcioletniej, dla której mapy są gotowe. Wbrew pozorom nie są to małe obszary – w dorzeczu Wisły zajmują one około 2/3 powierzchni strefy wody stuletniej. Dodatkowo, zagospodarowanie ich jest tak duże, że tzw. wartość oczekiwana strat dla tej strefy jest 2-3 razy większa niż dla pozostałego fragmentu powodzi stuletniej. Można więc uznać, że obszar powodzi 10-letniej to obszar szczególnie wrażliwy.

fema_missouri_1

Warto też zastanowić się, czego w tej strefie nie budować? Można, oczywiście utrzymać zakaz dla wszystkich obiektów, ale wtedy należy zagwarantować właścicielom godziwe odszkodowanie. Powstaje pytanie czy nas na to stać? Może należałoby ograniczyć zakazy do obszarów, gdzie zależy nam na utrzymaniu naturalnej retencji lub do wąskich dolin Polski południowej? A na pozostałych obszarach zakazami objąć grupy obiektów, które mogą w czasie powodzi zaszkodzić nam i środowisku, czyli: magazyny środków chemicznych, składowiska odpadów, zakłady przetwórstwa niebezpiecznych substancji itd. Jak również obiekty trudne do ewakuacji np.  szpitale, domy opieki społecznej, czy zakłady dla chorych psychicznie.

Dodatkowo, dla obiektów, akceptowanych w tych strefach należałoby wprowadzić normy budowlane (nakazy) lub rekomendacje budowlane (zalecenia). Definiowałyby one warunki , jakie muszą lub powinny one spełnić. Co powinny obejmować? Na przykład to, że poziom mieszkalny ma być zlokalizowany powyżej poziomu wody stuletniej – poniżej może być tylko część gospodarcza. W krajach skandynawskich budynki na tych terenach nie mogą być jednokondygnacyjne. Można też wprowadzić zalecenia dotyczące instalacji elektrycznej i grzewczej, materiałów budowlanych itd. Wachlarz takich działań jest ogromny. W wielu krajach uważa się, że stworzenie takich norm i zaleceń to najefektywniejsza metoda ograniczania strat.

Dobre wieści? Proszę wpaść później

Patrząc na rozwiązania innych krajów warto zwrócić też uwagę na tzw. generalia. Każde rozwiązanie opiera się na dokładnej kalkulacji, co jest możliwe do zrealizowania, a co nie – dotyczy to nie tylko finansów, ale także lokalnych uwarunkowań kulturowych. Po drugie, rozwiązania istotne dla ludzi poddawane są publicznej dyskusji i nikomu nie przyjdzie do głowy uciekać się do forteli w rodzaju przedkładania w sejmie projektu poselskiego miast rządowego co eliminuje jakąkolwiek możliwość wyrażenia opinii. A po trzecie, dla osiągnięcia celu władze starają się wykorzystywać wszystkie dostępne instrumenty: organizacyjne, edukacyjne, finansowe i prawne. Co oznacza, że projektując zmianę dbają o całe instrumentarium zapewniające jej skuteczne wdrożenie. W przypadku zakazu zabudowy w Polsce nie zadbano o żaden z tych koniecznych instrumentów.

Niestety, plany zarządzania ryzykiem powodziowym dla dorzeczy, jakie są opublikowane na stronach Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej niczego takiego nie zawierają. Działania idą w całkiem innym kierunku. Obawiam się, że za obecnej władzy nic się nie zmieni. Wskazuje na to jej stosunek  do udziału społecznego i do własności prywatnej, identyczny jak w wypowiedziach ministra Gawłowskiego, który obiecywał zniesienie rekompensat za utratę wartości gruntu po wprowadzeniu map powodziowych.

W liberalnej demokracji taki stosunek do własności prywatnej to systemowa herezja – ziemia należy w tym ustroju do takich samych wartości jak waluty, akcje, obligacje, surowce, cenione gatunki trunków, czy dzieła sztuki, w które się inwestuje. Wg Lions Banku w 2015 roku ziemia znalazła się na 4 miejscu w rankingu opłacalności inwestycji. W tej sytuacji, wysokiej rangi urzędnik publicznie głoszący, że nie zrekompensuje się straty wartości gruntu spowodowanej decyzją administracyjną jest czymś naprawdę kuriozalnym. W ustabilizowanej demokracji pokazywano by takiego faceta w obwoźnym cyrku, jako dziwowisko. U nas powinno się go pokazywać jako ostrzeżenie i żywy dowód na to, że kilkudziesięcioletnie pranie mózgu, jakie przeszliśmy w komunizmie, ma nieodwracalne konsekwencje tak dla nas, jak i dla następnego pokolenia.

Roman Konieczny

 

8 myśli na temat “Zabawy z mapami, czyli jak stracić na powodzi nie będąc zalanym”

  1. No i co? Z liścia ludowi w mordę … ani chleba ani igrzysk. Stać mnie na taki tylko komentarz, bo te mapy miały porządkować świat i wyznaczać granice nadziei wręcz. I znów do tyłu.

    1. Pani Danuto. Mimo wszytsko, staram się być optymistą. Sam fakt, że powstały mapy – niezależnie od tego ile z nich zawiera błędy – jest to duża zmiana. To podstawa by zrobić cokolwiek, to warunek sukcesu. Drugim warunkiem jest ich użycie – a to wymuszą europejskie przepisy. Chyba, że się wyprowadzimy z Europy.

      1. … chyba, że … w tym przypadku to nieciekawy scenariusz

  2. Uff, ale emocje. To o klimacie tego tekstu. Brawa za odwagę w „punktowaniu” mechanizmów, sposobu myślenia, cynizmu, głupoty, lekkomyślności, braku odpowiedzialności. Bez ogródek.
    Nie dajmy się politykom i „specjalistom”, włączmy zdrowy rozsadek!

  3. W pełni zgadzam się z tekstem i komentarzem MS. Czy kiedykolwiek w ciągu najbliższych lat wyjdziemy na prostą w sprawie powodzi? Chyba tylko ten zdrowy rozsadek obywateli, co mieszkają tam gdzie powodzie się zdarzają….

  4. „Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle …” Bardzo ciekawy tekst. Wiele wyjaśnia.

  5. Od wieków rzeka, bardziej niż obecnie, dawała żywność, energię i bezpieczeństwo. Blisko rzek powstawały siedliska ludzi i tak tworzyły się miasta i osiedla ludzkie. Z tego powodu nie można tych historycznie ważnych miejsc porzucić lub przenieść gdzieś… Konieczne jest indywidualne dla każdej gminy podejście do problemów zagrożenia powodziowego. Uwzględnione przez Autora możliwości rozwiązania tych problemów są niezwykle cenne. Wydaje się jednak, że problemy te nie są dobrze rozpoznane przez parlamentarzystów wszystkich opcji politycznych. Winę za ten stan rzeczy ponoszą specjaliści gospodarki wodnej, którym nie udało się stworzyć lobby działającego w parlamencie na rzecz upowszechniania wiedzy.
    To są zaniedbania wielu lat i nie widać możliwości zmiany tej sytuacji.
    Może Autor ma jakiś pomysł?
    CR

    1. Prawdę mówiąc nie mam żadnego cudownego pomysłu na to, co zrobić by parlamentarzyści zrozumieli, że sprawa ograniczeń zabudowy to nie jest tzw hop-siup. Tym bardziej, że dużą rolę w tym odgrywa polityka, która często nie ma nic wspólnego z obiektywnym podejściem do sprawy. Można starać się ograniczać zabudowę, ale trzeba być bardzo ostrożnym by nie wylać dziecka z kąpielą i nie zablokować rozwoju. Metodą na to jest propagowanie norm budowlanych dla tych terenów i w wielu krajach uważa się, że to kluczowa metoda ograniczenia strat powodziowych. Wydaje mi się, że jedyne co możemy robić my – specjaliści od gospodarki wodnej – to mówić głośno i publikować odrębne zdanie od tego co w tej chwili prezentuje lobby urzędniczo – hydrotechniczne.

Odpowiedz na Danuta T. Anuluj pisanie odpowiedzi

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s