Polityczna FATAMORGANA – Program Rozwoju Retencji

Gdyby przełożyć na język filmu to, co się dzieje w Polsce w gospodarce wodnej powstałby niezły thriller polityczny. Cechy gatunku są spełnione w stu procentach: jest podmiot w stanie śmiertelnego zagrożenia – to polskie rzeki, są dwa wrogie obozy – tych złych grają oczywiście politycy, a wszystko dzieje się wśród nieświadomych katastrofy zwykłych ludzi. Motorem działań są grube miliardy i polityczne ambicje, zwroty akcji bywają nieprzewidywalne, a mechanizmy decyzyjne bardziej mroczne niż „czarne dziury”. Brakuje jednego – perspektyw na szczęśliwe zakończenie. I nic się nie da zrobić, bo jako społeczeństwo cierpimy na chroniczny brak wrażliwości na problemy środowiska. Z badań niby wynika, że uważamy je za ważne, ale widać wyraźnie, że tylko teoretycznie. W konsekwencji film poniósłby klapę, nawet gdyby w rolach głównych obsadzić Arnolda Schwarzeneggera i Andrzeja Dudę, co po castingu, jaki się odbył na szczycie klimatycznym w Katowicach wydaje się być ciekawym pomysłem obsadowym.

Najprostszą miarą obojętności na problemy środowiska jest brak reakcji na kłamstwa, matactwa i przekręcanie kota do góry ogonem przez polityków i biurokratów oraz wszelkiej maści przywódców narodu. Nie ma takiego szeryfa, który wstanie i powie: „sprawdzam”. Jakby to nas nie dotyczyło. Choć może nie jest aż tak źle – ale o tym na końcu.

Polska Saharą Europy

Jednym z kluczowych tego przykładów jest brak reakcji na konsekwentnie i od lat budowaną opinię, że w Polsce nie ma wody. Ktoś wpadł na pomysł, by zasugerować Polakom, że zasoby Polski są porównywalne z zasobami Egiptu. I się zaczęło! Wszystkim stanął w oczach obraz Stasia i Nel z sienkiewiczowskiej „W pustyni i w puszczy” brnących ze spierzchniętymi wargami przez saharyjskie piaski. Sądząc z liczby cytowań tego bezsensownego porównania uwierzyliśmy wszyscy, że Polska to pustynia. Choć marnujemy wodę na potęgę.

Polska wysycha: Zasoby wody pitnej mamy takie, jak w Egipcie – donosiła w 2012 Gazeta prawna (18.09.2012), Mamy tyle wody co Egipt. Grozi nam katastrofa. – pisał Fakt 11 lipca 2016. Sytuacja jest katastrofalna. W Polsce mamy tyle wody co w Egipcie – pod takim tytułem wywiad z szefem Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej Przemysławem Dacą zamieściła 15 maja 2019 Gazeta Prawna.


Wg polityków zasoby wodne Polski plasują nas na poziomie Egiptu
(Lone Camel Facing the Storm, fot. Jason Hall, Flicr, CC BY-NC-ND 2.0)

Wpisy tej treści pojawiają się też na facebookowych stronach Wód Polskich – instytucji odpowiedzialnej za gospodarowanie wodami (11 czerwca 2019) oraz w setkach tekstów, wypowiedzi, wywiadów nawet z ekologami i uczonymi. I nikt nie wspomina, że to nie tylko saharyjska fatamorgana w środku Europy, ale bzdura do kwadratu.

Politycy to nie intelektualiści

W sumie nie powinno nas to dziwić, bo wiemy, że politycy wierzą w mity, mówią głupstwa, mylą białe z czarnym, a węgiel z węglowodanem. Mariusz Gajda (v-ce Minister Środowiska w latach 2015 – 2016) mówił w Radiu Maryja 25 maja 2017 roku tak: „Polska jest krajem bardzo ubogim w wodę. Zasoby wodne w Polsce wynoszą ok. 1500-1600 metrów sześciennych na mieszkańca i są porównywalne do zasobów wodnych Egiptu. Jesteśmy na praktycznie ostatnim miejscu w kontynentalnej Europie.” Ta wypowiedź składa się z prawdziwych słów i nieprawdziwych treści. Po pierwsze, Polska nie jest krajem bardzo ubogim w wodę. Nie mamy jej dużo, ale są kraje, które mają znacznie gorzej i nie marudzą – po prostu lepiej nią gospodarują. Mniej wody od nas mają Czechy, Dania i Cypr, tyle samo ma Belgia, a niewiele więcej mają Niemcy (15%) i trochę więcej Wielka Brytania (o 29%). Po drugie, gdyby Egipcjanie mieli 1600 m3 wody na głowę rocznie to dzisiaj skakaliby z radości, a w starożytnym Egipcie nikt nie czciłby boga wody Tefnuta. Prawda jest taka, że Egipt ma około 680 m3 wody na głowę mieszkańca, czyli 2,5 razy mniej niż w Polsce.

Nie jest też prawdą informacja podawana przy każdej okazji przez Ministra Gróbarczyka, że nasze 1600 m3 na mieszkańca to jedna trzecia tego co przypada na głowę przeciętnego Europejczyka – wg niego średnia europejska to 4500 m3 na mieszkańca.  Nie wiem skąd takie dane biorą przedstawiciele władz i urzędów (od kilkunastu lat zresztą takie same) – chyba nie chce im się sprawdzać – bo w zestawieniach Banku Światowego, który prowadzi rejestr takich informacji dla całego świata, w 2014 roku średnia w Unii Europejskiej wynosiła 2961 m3 na jednego mieszkańca1.

Porównywalne są natomiast sumaryczne zasoby obu krajów: Polski i Egiptu. W 2017 roku mieliśmy prawie po równo – po 60 km3 na rok. Tyle, że z takiego zestawienia nic nie wynika – bo Egipt ma do napojenia dwa i pół razy więcej ludzi niż my. Jak byśmy zareagowali, gdyby jakiś polityk wystąpił w TV i powiedział: Rodacy! Budżet przeznaczany w Polsce na wynagrodzenia jest pięć razy niższy niż w Indiach!! Czy to oddaje poziom naszych aspiracji? Domagam się stanowczo podniesienia zarobków w Polsce najpierw do poziomu Indii, a potem więcej. Pomijając zawarty w tym przesłaniu etnocentryzm, to choć podstawowa informacja jest prawdziwa, to wyciągnięty z niej wniosek jest idiotyczny. Ponieważ Hindusów jest 38 razy więcej niż Polaków to kiedy podzielimy tę sumaryczną kwotę zarobków na mieszkańców to okaże się, że Polak zarabia 7 razy więcej niż przeciętny Hindus.

Tak samo jest z tymi równymi w Polsce i Egipcie sumarycznymi zasobami wody. Gdybyśmy się mieli tym przejmować, to jak rozpaczać powinni Belgowie, bo ich sumaryczne zasoby są trzy razy mniejsze niż Polski, nie mówiąc o Duńczykach, którzy mają zasoby 10 razy mniejsze niż my i o zgrozo tyle samo mniejsze od Egiptu. Aż dziw, że po przekroczeniu granic tych krajów widać życie, a nie leżące wzdłuż dróg wyschnięte chabazie i truchła zwierząt.

Zamienić Saharę w ogrody

Nie ma wątpliwości, że całe to gadanie o podobieństwie zasobów Polski do zasobów krajów pustynnych to propaganda zastępująca rzeczywistą analizę sytuacji i diagnozę problemów. Najczęściej jest tak, że politycy na jednym oddechu mówią: „jesteśmy Saharą Europy” i „dlatego musimy budować system zbiorników retencyjnych”. Dodają do tego jeszcze jeden argument, który ma wzmocnić nasze poczucie zapóźnienia w stosunku do innych krajów: „Polska retencjonuje tylko 6,5% swoich zasobów i jest w ogonie europejskich krajów, w których stopień retencji jest kilkunasto- lub nawet kilkudziesięcioprocentowy. Musimy dogonić Europę – nasz plan to 15% retencji dzisiaj i 30% w przyszłości.”

Wszystkie te argumenty to kolejna gadka – szmatka. Nieprawdą jest, że retencjonujemy w zbiornikach tak nikłą część zasobów, że plasuje nas to na szarym końcu krajów europejskich. Jeśli przeliczymy pojemność naszych zbiorników retencyjnych i porównamy z zasobami, to możemy zgromadzić w zbiornikach około 5% zasobów wód powierzchniowych (robiłem te porównania na danych z 2015 roku). Wbrew opiniom polityków to nie jest marny wynik. „Gorszych” od nas jest 16 krajów Unii Europejskiej – retencjonują w zbiornikach mniej wody. W tej grupie jest nie tylko Francja, Wielka Brytania, Włochy, Austria, ale również kraje, które mają mniejsze zasoby wody niż my, czyli Belgia i Dania. Niemcy, które mają zasoby od nas niewiele większe, retencjonują raptem 2% tych zasobów, czyli mniej niż połowę tego co my. Dane te są łatwo dostępne na wielu portalach międzynarodowych.

Dane: Organizacja Narodów Zjednoczonych ds Wyżywienia i Rolnictwa

Recepta polityków na suszę – program rozwoju retencji

W pierwszych miesiącach 2019 roku minister Gróbarczyk zaczął mówić publicznie o Programie Rozwoju Retencji, którego istotą jest:  „przeciwdziałanie powodziom i suszom, gromadzenie wody na potrzeby ludności i przemysłu, utrzymanie żeglowności rzek, rozwój hydroenergetyki, wykorzystanie wody w celach irygacyjnych, rozwój turystyki i rekreacji wodnej.

Nie bardzo wiadomo skąd taki pomysł, bo wszystkie działania, o których mówi minister są lub powinny być elementami standardowo wykonywanych co kilka lat planów gospodarowania wodami, zarządzania ryzykiem powodziowym oraz przeciwdziałania skutkom suszy. Więc jeśli politycy i administracja wodna robią coś nadzwyczajnego, co wymaga od nich dodatkowego wysiłku to znaczy, że może zdali sobie sprawę, że te standardowe plany w większości nie rozwiązują problemów braku retencji, nie ma w nich odpowiednich działań, a leżąca u ich podstaw filozofia prowadzi nie do rozwoju, a do ograniczania retencji naturalnej i degradacji rzek. Taką hipotezę usprawiedliwia po części treść programowego dokumentu zatytułowanego „Założenia do programu rozwoju retencji na lata 2021-2027 z perspektywą do roku 2030”, w którym sporo miejsca poświęcono retencji glebowej, krajobrazowej, uszczelnianiu powierzchni, planowaniu przestrzennemu, zagospodarowaniu opadów w miejscach gdzie opad występuje itd. Czyli działaniom, które obecnie na świecie uważa się za najskuteczniejsze metody zwiększania retencji.

Ten optymizm bardzo się jednak kurczy, gdy uświadomimy sobie, że przytaczane w dokumencie argumenty na konieczność tworzenia retencji są takie, jak zwykle, czyli, że Polska ma małe zasoby i jest w ogonie Europy, że poprzednie rządy zaniedbały budowę retencji (zbiornikowej oczywiście) i w konsekwencji i w tej dziedzinie jesteśmy w Europie na szarym końcu. Użycie typowo medialnych argumentów oznacza, że nie zrobiono żadnej rzetelnej diagnozy problemów.

Dużo minusów ujemnych i prawie wcale dodatnich

Resztki optymizmu znikają zupełnie, gdy przeczytamy inny dokument programu – „Wykaz inwestycji  Państwowego Gospodarstwa Wodnego Wody Polskie, realizowanych lub planowanych do realizacji, służących poprawie retencji.” Ten wykaz to lista prawie dziewięćdziesięciu inwestycji, której rolą jest… No właśnie – co? Jaki może być cel załączania listy inwestycji, w programie, którego celem jest… wypracowanie listy inwestycji? Można jedynie przyjąć, że autorzy programu chcą na przykładach pokazać co uważają za dobre rozwiązania. Jeśli tak jest, to zabierając się do studiowania tej listy trzeba od razu wziąć coś na uspokojenie. Z listy wynika bowiem, że wydamy 10 mld złotych na rzeczy, które z pewnością nie doprowadzą do poprawy retencji w kraju.

Co konkretnie zawiera ta lista, czego nie zawiera i dlaczego jest marna?

Anty-retencja. Część z inwestycji nie ma nic wspólnego z retencją, a wręcz prowadzi do jej ograniczenia. Do takich działań należą prawie wszystkie regulacje rzek, czy „odbudowa rzek” (jest ich na liście co najmniej 12). Są to zabiegi niekorzystne zarówno dla przeciwdziałania skutkom suszy, jak i dla ograniczania skutków powodzi – przyspieszają bowiem spływ wody zamiast go opóźniać. Drastycznym przykładem może być plan dalszej regulacji potoku Kumieli w Elblągu, co z pewnością spowoduje pogorszenie problemów powodziowych w tym mieście, a nie poprawi retencję. Podobnie należy traktować bardzo specjalistyczne obiekty, jak stopnie żeglugowe na rzekach, czy śluzy (jest ich na liście 9). Nie tylko nie pomagają w czasie powodzi, ale pogarszają sytuację – zawłaszczają znaczną część retencji korytowej, a ich pojemność jest zbyt nikła by miały wpływ na jakąkolwiek istotną powódź. Spowodowane przez nie podniesienie poziomów wody w okolicy ma wymiar lokalny i nie zawsze pozytywny (patrz casus stopnia Niepołomice).

Iluzja wielozadaniowości. Wiele zbiorników wymienionych na liście (ponad 20) ma pełnić kilka funkcji: chronić przed powodzią, wspomagać rolnictwo, umożliwiać rekreację i wspierać energetykę. Łączenie funkcji w przypadku dużych zbiorników jest możliwe, ale w przypadku obiektów tak małych, jak większość na tej liście, to czysta mrzonka. Warto sobie uświadomić, że energetyka wymaga napełnionego zbiornika przez cały rok, podobnie jak żegluga, rolnictwo od początku sezonu wegetacyjnego i przez całe lato, rekreacja od czerwca do września. Potrzeby tych sektorów są w absolutnym konflikcie z ochroną przeciwpowodziową, dla której w tym samym okresie, od maja do września zbiornik powinien być pusty. Przy małych i płytkich zbiornikach wielozadaniowość to proszenie się o problemy.

Niezgodność z lokalnymi diagnozami. Strategie rozwoju gmin, plany ochrony środowiska i inne dokumenty lokalne zawsze analizują mocne i słabe strony gminy w kontekście rozwoju. Analizują również lokalne zagrożenia, w tym susze, powodzie i inne. W przypadku co najmniej kilku proponowanych przez Ministerstwo inwestycji cele działania deklarowane w tytułach zestawienia (ochrona przed powodzią i suszą) są niezgodne z diagnozami zawartymi w wymienionych lokalnych dokumentach. Dotyczy to między innymi:
– zabezpieczenia przeciwpowodziowego miasta Iława, gdzie w Programie Ochrony Środowiska na lata 2016 – 2019 do mocnych stron zalicza się „brak zagrożenia powodziowego”,
– zabezpieczenia przeciwpowodziowego miasta Miłomłyn, gdzie w dokumencie „Strategia Rozwoju Miasta i Gminy Miłomłyn na lata 2014-2020”, w rozdziale dotyczącym słabych i mocnych stron zagrożenie powodziowe nawet nie występuję,
– zbiornika przeciwpowodziowego Rokosowo , gdzie żaden z lokalnych dokumentów nie zawiera informacji o konkretnych zagrożeniach powodziowych, a z analiz dla powodzi stuletniej wynika, że zagrożonych jest 11 budynków mieszkalnych i łąki. Koszt zbiornika wynosi 40 mln złotych.

Finansowanie lokalnych interesów. Na liście są wielkie inwestycje o znaczącym wpływie na gospodarkę krajową, ale większość to inwestycje bardzo lokalne. Wśród nich jest nawet modernizacja stawu – jednohektarowego zbiornika na Potoku Dębica w Elblągu. Jest też wiele inwestycji, które budzą podejrzenia, że ich głównym celem jest raczej stworzenie miejsc do rekreacji w gminie albo podniesienia cen gruntów, a nie przeciwdziałanie skutkom suszy, czy powodzi – wystarczy poczytać ich historię. Dotyczy to zbiornika przeciwpowodziowego w Dobrym Mieście woj. warmińsko-mazurskie (pozycja 43), zbiornika w gminie Kondratowice i paru innych. Ich efektywność ekonomiczna z punktu widzenia interesów krajowych z pewnością nie jest dodatnia. Nie bardzo więc wiadomo dlaczego miałyby być realizowane z publicznych pieniędzy. W wielu krajach budżet Państwa dofinansowuje takie działania, ale tylko częściowo i na ściśle określonych zasadach.

Jednohektarowy zbiornik na potoku Dębica w Elblągu
( Fot. Adrian Sajko – portal info.elblag.pl)

Lekceważenie czytelnika i fikcja konsultacji. Lista inwestycji jest przygotowana w sposób nieprzyjazny dla czytelnika. Każda inwestycja, poza tytułem, jest opisana tylko kilkoma danymi: w jakim województwie, na jakiej rzece, jakie RZGW ją zgłosiło, kiedy ma się rozpocząć inwestycja, kiedy skończyć i ile będzie to nas kosztowało. Ale konia z rzędem temu, kto znajdzie informację o tym po co jest ta inwestycja, lub jakie są argumenty przemawiające za koniecznością jej realizacji. W efekcie, na liście jest wiele pozycji zrozumiałych tylko dla ich autorów w rodzaju: „Odbudowa rzeki Samy”, „Odbudowa Kanału Małgosia”. Zupełnie niezrozumiały jest sens zapisu: „Centra operacyjne – komponent 4B”. Skierowanie takiego dokumentu do konsultacji to przejaw skrajnej arogancji oraz czytelny sygnał, że władza uważa konsultacje za nieistotne.

Polityka bieżących interesów zamiast strategii działania

Nawet tak pobieżne analizy wskazują, że Program Rozwoju Retencji nie jest próbą stworzenia krajowej strategii w tym zakresie, ale jest projektem czysto politycznym, którego celem jest szybkie zdobycie środków na najważniejsze dla tej władzy działania. Czyli rozwój żeglugi oraz budowę kilku dużych zbiorników retencyjnych. Potwierdza to prosta analiza budżetów inwestycji zawartych w zestawieniu. Obiekty żeglugowe (których jest osiem) pochłaniają prawie 60% wszystkich kosztów tego projektu (samo Siarzewo – 40%), zaś dwa zbiorniki Wielowieś Klasztorna i Kąty Myscowa następne 20% – razem 80%. Pozostałe inwestycje to w większości mało znaczące działania, których oddziaływanie jest mikro lokalne a ich sens ekonomiczny dyskusyjny.

Zawsze się zastanawiam, jak to jest możliwe, że poważny publiczny urząd, jakim są Wody Polskie, w których pracują mądrzy i zdolni ludzi (wielu z nich znam) firmuje zestawienie, które jest nieskładną zbieraniną pomysłów. Jak pięść do nosa pasującą do inicjatywy ważnej dyskusji o poprawie retencji w Polsce. To już druga poważna wpadka Wód Polskich w tym roku, po zupełnie niedorzecznej Koncepcji Ochrony Przeciwpowodziowej dla Kotliny Kłodzkiej. Prawdę mówiąc nie bardzo umiem odpowiedzieć na to pytanie – podejrzewam tylko, że szefowie tej instytucji nie wykorzystują wiedzy swoich pracowników i podejmują decyzje wbrew ich opiniom. To w połączeniu z upolitycznieniem tych urzędów powoduje, że powstają dokumenty nieprofesjonalne, podważające zaufanie do administracji, angażujące w dodatku uwagę dziesiątków ludzi, by coś z tego bałaganu poprawić. Co jest po prostu marnowaniem potencjału społecznego.

Jestem też pewien, że to efekt wspomnianej na początku płytkiej wiedzy społecznej na temat roli środowiska naturalnego w naszym życiu, powodującej, że można bezkarnie publikować, mówić i ogłaszać nieprawdziwe diagnozy oraz przypadkowe – czasem absurdalne koncepcje. Bo mało kto na to reaguje.

Potrzeba nam więcej szeryfów

Brakuje wspomnianego na wstępie szeryfa, który mógłby w naszym imieniu wstać, walnąć pięścią w stół i powiedzieć: „Panie, Panowie. Wybaczcie, ale podawane przez Was informacje i wysuwane propozycje mają niewiele wspólnego z prawdą, zdrowym rozsądkiem, nie mówiąc już o interesie publicznym. Karty na stół!„ No fajnie, tylko kto chciałby pełnić taką rolę? Tak na marginesie może warto pomyśleć o powołaniu w Polsce rzecznika praw środowiska naturalnego.

W normalnych społeczeństwa szeryfem powinien być każdy, choć może takie założenie w naszym społeczeństwie jest założeniem na obecnym etapie zbyt idealistycznym … Ale jest przecież parlament, środowiska naukowe, wolne media, organizacje pozarządowe.

Parlament ze zrozumiałych względów pomijam. Uczeni raczej w taką rolę w Polsce nie wchodzą (są wyjątki), bo lepiej się nie narażać, kiedy środki finansowe przydziela władza, a poza tym w nauce są ciekawsze rzeczy do zrobienia niż użeranie się z biurokracją. Dziennikarze, tradycyjnie pełniący rolę szeryfów też nie pomagają. Wiedzą, że dla ich odbiorców problemy środowiska nie mają wielkiego znaczenia, stąd w konsekwencji ich naturalny instynkt śledczy zanika. Powtarzają więc za politykami niewiarygodne głupstwa (nie wszyscy oczywiście), a zdarza się, że dla większego efektu podkręcają ich sens jeszcze bardziej.

Pozostają organizacje pozarządowe. Biurokracja ich nienawidzi, bo patrzą jej na ręce przez co obszar swobody do wyrzucania w błoto publicznych pieniędzy czy aroganckiego łamania prawa się zmniejsza. Więc robią co mogą, by w społecznym odbiorze głos organizacji pozarządowych był mało wiarygodny. Przylepili  im przed laty etykietę „ekoterroryści” (hejt, jak widać nie jest nowym pomysłem), a obecny reżim czerpiąc wzorce dyskursu społecznego ze wschodu sugeruje, że są na pasku obcych wywiadów, korporacji i innej maści źle odbieranych instytucji. Ale prawda jest taka, że to dzisiaj jedyni szeryfowie, którzy się sprawdzają. Tak na marginesie dziwnie się słucha ministra, który oskarża Koalicję Ratujmy Rzeki o przyjmowanie pieniędzy z niemieckich koncernów (mam nadzieję, że Koalicja nie puści tego płazem), a chce część swoich inwestycji sfinansować ze środków europejskich, w których udział podatników niemieckich jest znaczący.

By przekonać się, że NGO sprawdzają się jako „szeryfowie” wystarczy przeczytać dokument z przeprowadzonych konsultacji społecznych Programu Rozwoju Retencji. Wśród stu pięćdziesięciu uwag do tego dokumentu, jakie nadesłano w czasie trzydziestodniowych konsultacji społecznych (tak krótki czas to pozorowanie konsultacji), nie było żadnych uwag środowisk akademickich, tylko kilka instytucjonalnych, a samorządowcy zachęceni kilkuhektarowymi przykładami zbiorników zgłosili zapotrzebowanie na kilkadziesiąt następnych. Organizacje ekologiczne, praktycznie jako jedyne zgłosiły ponad sto uwag merytorycznych. Kilkadziesiąt takich uwag zgłosiły prywatne osoby. Niech to będzie optymistyczna konstatacja na koniec. Niestety jest też pesymistyczna – władze uznały większość uwag NGO za bezzasadne.

Źródła danych:

Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa

Bank Światowy

Roman Konieczny

Kowal zawinił, cygana powiesili, czyli skutki amatorszczyzny w reformowaniu gospodarki wodnej

Dostaję białej gorączki, kiedy z medialnych doniesień wynika, że problemy finansowe Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej (IMGW) – instytucji, która ostrzega przed katastrofami naturalnymi i zabezpiecza loty cywilne w kraju wzięły się znikąd, a być może powstały na własne życzenie tej instytucji. Pełni troski politycy wstawiają się za IMGW u premiera, minister Jacek Sasin publicznie mówi, że sprawa jest już załatwiona, a minister żeglugi przesyła do sejmu zmodyfikowane Prawo wodne, by tę straszną dla Polaków sytuację naprawić. Pracuję w tej firmie od 40 lat i znam jej słabe strony. Wiem co można tej instytucji zarzucać, w czym jest słaba i za co należałoby jej dokopać. Ale niech mi nikt nie sugeruje, że brak środków, utrata ciągłości finansowej i grupowe zwolnienia są na własne życzenie IMGW. To kłamstwo w stanie czystym – bo problemy Instytutu to skutek amatorskiej reformy gospodarki wodnej w Polsce, jaką nam obecna władza funduje. Będącej wypadkową działań żądnych sukcesu polityków, ale też bezpardonowego parcia na kasę lobby hydrotechnicznego oraz niemoty intelektualnej projektantów reformy. Czytaj dalej Kowal zawinił, cygana powiesili, czyli skutki amatorszczyzny w reformowaniu gospodarki wodnej

Oberwanie chmury, czyli miejska choroba leczona inżynierią

Chodziliście kiedyś po mieście, gdy lało jak z cebra? Kiedy woda waliła z nieba tak, że buty, spodnie, spódnica, cokolwiek, wszystko w sekundę stawało się mokre? Co widać spod parasola? Samochody zalane do połowy. a obok oniemiałych właścicieli. Ludzi wysiadających z tramwaju do kałuż sięgających im do kolan. Gejzery wody strzelające na metr z kanalizacji na środku ulicy. Jakichś facetów kłębiących się z butami na ławce pod daszkiem zalanego przystanku. I denerwujący huk lokalnej rzeczki pędzącej tuż obok w kamiennym korycie, w którym jeszcze pół godziny temu nie było nic poza kilkoma kałużami, puszkami po piwie i coli. Te obrazki są wszędzie identyczne – nieważne, czy to Gdańsk, Londyn, Białystok, Warszawa, Paryż, Łódź, Bydgoszcz, Elbląg czy Zielona Góra.

Oberwania chmur były zawsze – pytanie, czy teraz będą częściej. Klimatolodzy twierdzą, że tak. Kopenhagę od 2010 do 2011 roku nawiedziły trzy dewastujące oberwania chmury. Najgorsza była ostatnia: straty osiągnęły miliard euro, zniszczona została niezbędna dla miasta infrastruktura. A wszystko przez deszcz, który padał przez kilka godzin z intensywnością do 3 mm na minutę. Lokalna apokalipsa. Takie zdarzenia wyzwalają w samorządach potrzebę zabezpieczenia się na przyszłość – może nie przed deszczem, bo to przecież dopust Boży, ale przed jego skutkami. W Kopenhadze opracowano, wzorując się na rozwiązaniach z Londynu czy Rotterdamu, a nawet odległego Nowego Jorku, plan zarządzania ryzykiem nawalnych deszczów. . W całym mieście przygotowano miejsca, których głównym celeme jest zatrzymanie wody tak długo, jak się da, w miejscu, gdzie ta woda spadła w postaci deszczu: płytkie zagłębienia, zielone przestrzenie, obniżone fragmenty ciągów komunikacyjnych, np. rowerowych, zielone dachy (popatrzcie w Google Map na Nowy Jork czy Chicago), deszczowe ogrody, przepuszczające wodę chodniki itd. Bo żadna kanalizacja przy tak intensywnych opadach nie poradzi sobie z deszczem, a lokalne cieki tym bardziej. Czytaj dalej Oberwanie chmury, czyli miejska choroba leczona inżynierią

O mapach, które nie wiedzą, że są bezuzyteczne

Mapa to świat delikatnie zwinięty w rulon. Ma tę magiczną cechę, że jak go rozprostować, zapalić lampkę i usiąść wygodnie, to można się teleportować w mgnieniu oka dokądkolwiek. W jeden wieczór można rozmawiać z czyścicielem uszu na trawniku w Delhi, bawić się smugami zapachów krążąc wokół sprzedawcy ziół na targu we Francji, przyglądać się wiotkiej Niemce pałaszującej wielką golonkę w niecały kwadrans, a potem usiąść gdziekolwiek w kawiarni i przekomarzać się z myślami przechodzących w pobliżu osób. Nikt tej magii zawartej w mapach nie wyraził lepiej niż Judith Schalansky swoją książką „Atlas wysp odległych”. Opisuje w niej 50 wysp z wszystkich oceanów. Skrótowo, niespiesznie, jakby zakochana w każdej. Wysp, które trudno znaleźć, bo w atlasach nie są większe od kropek, ale działy się tam rzeczy ciekawe, dziwne, czasem straszne lub przynajmniej tajemnicze. Wysp, na których nigdy nie była. Między jej oszczędnymi słowami, rysunkami wysp i kartami tej książki jest miłość do otwartego świata, tej nieogarnionej przestrzeni, w której wszystko jest możliwe.

Judith_Szalansky
Karty książki Judith Schalansky „Atlas wysp odległych”

Judith wychowała się we wschodnich Niemczech, gdzie o wyjazdach mogła tylko marzyć ślęcząc wieczorami nad pełnym map atlasem, który dostała od ojca.

Jednak mapy z rzadka są podnietą do marzeń – to tylko ich wartość dodana. Dla zwykłego śmiertelnika mapa to źródło praktycznych informacji: jak dojechać do celu, co będzie po drodze i jak to daleko. Ich produkcją rządzą potrzeby odbiorców – reguła równie prosta jak podstawa mechaniki płynów, która mówi, że woda zawsze płynie w dół. Te mapy są produkowane dla tych, co ich potrzebują.

Ale między tym obszarem racjonalności i światem magii jest ziemia niczyja, gdzie znaleźć można mapy nie całkiem użyteczne, nie do końca potrzebne lub zupełnie bez sensu. Jest tu na przykład mapa świata z pokolorowanymi krajami, które mają tylko jednego sąsiada, albo mapa stref czasowych w Arktyce, choć nikt tam nie mieszka. Absolutnym hitem jest moim zdaniem mapa USA, na której hrabstwa zostały zakolorowane według liczby popełnianych tam Siedmiu Grzechów Głównych. Boskie – prawda? Ktoś te mapy zrobił. Po co? Z pewnością nie dlatego,
że były potrzebne. Liczył się pomysł i… radość z efektu. 

fajne_mapy
Po lewej mapa USA, na której kolory odzwierciedlają liczbę popełnianych Siedmiu Grzechów Głównych, po prawej mapa świata z zaznaczonymi krajami bez dostępu do morza.

Właśnie w tym między-świecie, można się natknąć na hałdę ponad czterdziestu tysięcy arkuszy polskich map zagrożenia i ryzyka powodziowego wyprodukowanych kilka lat temu, których użyteczność, jakość wykonania i skuteczność komunikacyjna jest co najmniej wątpliwa. Znalazły się tutaj nie dlatego, że nie ma na nich ciekawych informacji, ale dlatego, że decydenci – nazwijmy ich ojcami założycielami ze względu na skalę przedsięwzięcia – nie włożyli odpowiedniego wysiłku, by precyzyjnie zdefiniować, co chcą przez mapy opowiedzieć, komu i w jakim celu. W efekcie większa cześć tego zasobu jest skażona genetycznymi wadami i nie bardzo wiadomo do czego ma służyć. Czytaj dalej O mapach, które nie wiedzą, że są bezuzyteczne

Zabawy z mapami, czyli jak stracić na powodzi nie będąc zalanym

Panie i Panowie! 15 kwietnia 2015 roku spełniły się oczekiwania setek, tysięcy, a może nawet miliona Polaków. Krajowy Zarząd Gospodarki Wodnej opublikował w Internecie ponad trzydzieści tysięcy arkuszy map zagrożenia i ryzyka powodziowego (mapy.isok.gov.pl) i ogłosił, że każdy arkusz to akt prawny.

Tak bym napisał jeszcze na początku grudnia zeszłego roku. Tekst byłby ironiczny, bo administracja spóźniła się z mapami w stosunku do wymaganego terminu grubo ponad rok i udawała, że nic się nie stało. Ale byłby też konstruktywny, bo niezależnie od jakości map, można wreszcie zacząć poważną rozmowę o ich przydatności. Tyle, że dzisiaj sytuacja jest dramatycznie inna niż te dwa, czy trzy miesiące temu, więc tekst trzeba zacząć inaczej:

Panie i Panowie. 30 grudnia 2015 roku Prezydent RP, a wcześniej parlament RP zawiódł oczekiwania setek, tysięcy, a może nawet miliona Polaków. Wszystko przez przeprowadzoną galopem w ciągu 21 dni (trzy tzw. czytania w Sejmie w ciągu dwóch dni) zmianę Prawa wodnego, która zwalnia samorządy gminne z konieczności uwzględniania map zagrożenia powodziowego w planach zagospodarowania przestrzennego gmin. Jednym podpisem pan Prezydent wyrzucił w błoto 200 mln złotych, bo tyle kosztowało opracowanie map. Nie zauważył też, że zabiera tym podpisem znacznie większe kwoty właścicielom gruntów. Powie ktoś nic szczególnego, bo nie takie pieniądze politycy potrafią zmarnować stała się jednak rzecz znacznie od tego gorsza wyrzucono do kosza najskuteczniejszą metodę ograniczania strat powodziowych, czyli uporządkowanie budownictwa na terenach zagrożonych powodzią.

Jedną rzecz trzeba wyjaśnić od razu – nie można za tę nieszczęsną historię obwiniać wyłącznie rządzącej obecnie formacji politycznej. Poprzednie obsady Ministerstwa Środowiska i Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej, o różnej zresztą proweniencji politycznej, począwszy od SLD, poprzez PiS i koalicję PO – PSL mocno pracowały, by stworzyć dla tej decyzji solidne podstawy. Nie chciałbym być odebrany jako obrońca takich partii jak PiS, czy partia Kukiza, których sposób myślenia o świecie jest mi tak obcy, jak odkryta niedawno, podobna do Ziemi planeta Kepler-186f krążąca 500 lat świetlnych stąd. Ale ta ciągnąca się od dawna historia jest tak absurdalna i pouczająca zarazem, że nie opowiedzieć jej ze szczegółami, od początku do końca, to jakby opuścić w elementarzu lekcję zatytułowaną „Ala ma kota”. To ważna lekcja o amatorszczyźnie, głupocie lub arogancji większej niż norma przewiduje. Czytaj dalej Zabawy z mapami, czyli jak stracić na powodzi nie będąc zalanym

Nikt nie zrobi tego lepiej niż my, czyli jak zabezpieczyć dom przed powodzią

Jestem optymistą, ale zdarza się, że widzę przyszłość w kolorach, których zdecydowanie nie lubię. Tak było 16 lat temu w biurze Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego (FEMA) w Saint Louis, kiedy kartkowałem podręcznik „Sześć sposobów na zabezpieczenie domu przed powodzią – przewodnik dla właścicieli”. Szef biura co rusz podsuwał nowe wydawnictwo, pytając, jak nam idzie wdrażanie takich rozwiązań. A ja kartkowałem dalej, uśmiechałem się i… zazdrościłem im wszystkiego: podręcznika – że go opracowali, rządowego programu finansowego wsparcia dla właścicieli domów – że przekonali do niego polityków, kolejnych publikacji – bo świadczyły, że wiele osób skorzystało z programu i zabezpieczyło swoje domy. I byłem coraz bardziej wkurzony. Po głowie tłukło mi się pytanie, jak to jest, że amerykańska agencja rządowa wyłazi ze skóry, by przekonać ludzi, że powinni wziąć część odpowiedzialności za bezpieczeństwo w swoje ręce i zabezpieczyć domy, a my w Polsce traktujemy ich jak niedorozwiniętych, właściwie nie pozwalamy im nic robić, opowiadając w dodatku bajki, że ktoś ich przed powodzią ochroni.

Nie pomógł mi w zrozumieniu tego fenomenu komentarz mojego przyjaciela, że w Ameryce demokracja trzyma się mocno, administracja myśli o potrzebach obywateli, a nam w Polsce w tych sprawach jeszcze świeczka u nosa wisi. Banalne to, ale głównie irytujące, bo znaczyło, że w Polsce szybkiej zmiany na lepsze nie będzie. Z perspektywy lat widać, że facet miał rację. Czytaj dalej Nikt nie zrobi tego lepiej niż my, czyli jak zabezpieczyć dom przed powodzią

Polska nie poprze kandydatury Gilberta White’a do nagrody Nobla

Kim do cholery jest Gilbert White? To fizyk kwantowy? Nie? Może dramaturg? A może ten chemik od receptorów sprzężonych z białkami, co go opisywali w prasie? Też nie? Będziecie rozczarowani: Gilbert White to amerykański geograf, którego badania, analizy, publikacje i aktywność zmieniły strategię ograniczania skutków powodzi w wielu krajach, na wszystkich prawie kontynentach.

Powódź to dzieło Boga, winę za straty powodziowe zwykle ponoszą ludzie” napisał 70 lat temu. Jego przesłanie, w uproszczeniu, było następujące: Jeśli wyobrażacie sobie, że przy pomocy wałów i zbiorników zlikwidujemy powodzie, to kieruje wami zwykła naiwność. Nie wygrywa się z Panem Bogiem. Powinniśmy się skupić na tym, na co mamy wpływ. Zanim więc ktoś podejmie decyzję o budowaniu na zagrożonych terenach domu, biura, fabryki, czy szpitala powinien odpowiedzieć sobie na pytanie, czy to konieczne. A jeśli wyjdzie mu, że tak, to powinien odpowiedzieć na kolejne pytanie: co trzeba zrobić by ten obiekt i ludzie, którzy go będą używać byli odporni na skutki powodzi.

Takie słowa pod koniec lat czterdziestych, kiedy w branży wodnej królowała wyłącznie inżynieria były czystą herezją. Nie rozprzestrzeniły się więc po świecie z szybkością wybuchu supernowej. Ale dzisiaj, po 70 latach widać gołym okiem, że prace White’a zmieniły wszystko: najpierw strategię działania administracji USA, a potem strategie wielu innych krajów: Kanady, Australii, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji, Bangladeszu, Pakistanu itd. Bez tych prac nie byłoby również obecnej europejskiej dyrektywy powodziowej.

Gilbert White dokonał przewrotu w naszym sposobie myślenia o powodzi i dlatego składam jako pierwszy propozycję o przyznanie mu nagrody Nobla. Choć wiem, że Polska tej kandydatury nie poprze. Nie dlatego, że Alfred Nobel nie przewidział nagrody w tej dziedzinie, ale dlatego, że sposób myślenia Gilberta White’a jest nam w Polsce zupełnie obcy. Jego postać również. Nie wierzycie? Wrzućcie jego nazwisko do przeszukiwarki Googla – jeśli ktoś w pierwszej setce wyników znajdzie coś o nim po polsku stawiam koniak. Jedyny tekst – recenzję biografii G.F. White’a napisał prof. Zbigniew Kundzewicz, tyle że po angielsku. Czytaj dalej Polska nie poprze kandydatury Gilberta White’a do nagrody Nobla

Powódź w Somerset i wolta Camerona

Nie ma nic bardziej niewdzięcznego, jak opracowywanie planów ograniczania skutków powodzi. Wszyscy są bowiem przekonani, że dzięki nim powodzi nie będzie. Mało komu przychodzi do głowy, że taki plan to próba ułożenia się z Naturą, co oznacza, że kiedy z szacunkiem kierujemy do niej pytanie „To jak będzie?” pada zawsze ta sama odpowiedź „To się zobaczy”. Znaczy to tyle, że powódź będzie, ale gdzie, kiedy i jak duża to trudno powiedzieć. Nieprzewidywalność Natury to jedno, ale układać się trzeba również z ludźmi, którzy mają swoje pomysły na życie, więc wymyślenie gdzie i kiedy ich plany mogą być w kolizji z Naturą nie jest łatwe. W efekcie dobry plan jest jak strategiczna gra planszowa, planiści pochyleni nad nią kombinują: jeśli ona tak, to my tak, a jeśli oni tak, to my wtedy tak… Może to brzmi i ciekawie, ale kiedy po paru latach woda nieuchronnie zaleje jakieś domy, zerwie drogi, a w telewizji pojawią się ludzie z całym ogromem nieszczęścia na twarzach, z pewnością podniesie się krzyk, że plan był zły. Że ktoś zawalił sprawę. Więc ci od planów zawsze mają pod górkę. Oni wiedzą, że plany prowadzą do ograniczenia strat, a wszyscy myślą, że chronią przed powodzią. Czytaj dalej Powódź w Somerset i wolta Camerona

Celebryci albo Facebook. W czasie katastrof wolę to drugie.

Djokovic oskarża międzynarodowe media

Novak Djokovic, gwiazda światowego tenisa, po półfinale Turnieju Masters wygranym w Rzymie w maju tego roku w emocjonalnym wystąpieniu zarzucił międzynarodowym mediom takim jak CNN, czy BBC brak zainteresowania „totalną katastrofą o biblijnym zasięgu”, jak nazwał powódź, która właśnie nawiedziła Bałkany.

Rzeczywiście, to co właśnie działo się w Serbii, Bośni i Chorwacji przerasta wyobraźnię każdego: powódź spowodowana deszczami, jakich nie było tam od 120 lat, dotknęła ponad milion ludzi, dziesiątki tysięcy musiało się ewakuować, zginęło prawie 80 osób a straty szacuje się na miliardy dolarów. Ludziom zagrażały rozlewające się rzeki, spływające ze stoków fale błota i tysiące osuwisk, które przesuwały całe osiedla, przewracały domy lub zamieniały je w kupy gruzu. Mimo rozmiarów tego nieszczęścia światowe media pokazały nazajutrz tylko krótkie informacje. Popularność Djokovica spowodowała, że na jego apel media natychmiast zareagowały. BBC zaprosiło go do specjalnego programu, a o powodzi na Bałkanach i akcji „Pomoc dla Serbii” zaczęło pisać więcej gazet.

Djokovic dopiął swego – świadomie wykorzystał status światowej gwiazdy, by zwrócić uwagę na tragedię, jaka zdarzyła się na Bałkanach i potrzebę pomocy dla poszkodowanych.

Czytaj dalej Celebryci albo Facebook. W czasie katastrof wolę to drugie.

Książę w kaloszach, czyli co politycy wiedzą o powodzi i dlaczego tak mało

Według dziennikarzy najlepiej wypadł Książę Karol. Na portalu Huffington Post żartowano nawet, że brytyjscy politycy mogliby się od niego uczyć, jak się ubrać  na wizytę w terenach powodziowych. Książe w samodziałowej marynarce ze staromodnymi naszywanymi kieszeniami, z brązowymi wyłogami, w beżowych spodniach wpuszczonych w czarne, sięgające kolan kalosze wyglądał w dotkniętym powodzią Somerset znacznie stosowniej niż politycy. Co najważniejsze, nie wyróżniał się spośród przestraszonych, zmęczonych,  smutnych ludzi, mimo, że jako następca tronu do zalanych miejscowości jechał na platformie ciągnika, siedząc na starej ogrodowej ławce ozdobionej kilkoma bukiecikami kwiatków.

Wyglądało to wszystko niezwyczajnie, ale paradoksalnie bardziej naturalnie niż rozmowy z poszkodowanymi ludźmi Davida Camerona w czarnym, obcisłym polarku i kaloszach, czy v-ce premiera Nicka Clegga w dżinsach, nie mówiąc już o kontrowersyjnym liderze prawicy Nigelu Farage, który w woderach i krawacie brodził po zalanych terenach dając się obfotografowywać, niczym celebryta na czerwonym dywanie. Rewia kaloszy – tak brytyjska prasa podsumowała wizyty polityków na zalanym w lutym tego roku obszarze Somerset.

Czytaj dalej Książę w kaloszach, czyli co politycy wiedzą o powodzi i dlaczego tak mało